wtorek, 3 marca 2015

DNF – ukończyć pomimo wszystko

Źródło: http://www.knitbygodshand.com/
DNF – ukończyć pomimo wszystko
Nie zawsze jest łatwo. Czasem na życiówkę czeka się latami. Mój najlepszy wynik w maratonie ma już 6 lat. Chwilę po tym, kiedy go uzyskałem byłem pewien, że za kilka miesięcy pobiegnę jeszcze szybciej. Wydawało mi się oczywiste, że wystarczy przykręcić jeszcze trochę śrubę. Nie przypuszczałem, że swoje pułapki zastawi na mnie życie. I ja sam.

Widok z Mount Everestu
Weszliście kiedyś na Rysy? Co z nich widać? Ja nie widziałem prawie nic, było mgliście i nieprzyjemnie. A pomimo to, mile łechtało mnie, że jestem w najwyższym punkcie Polski. Sama świadomość sprawiała mi ogromną radość. Kiedy schodziłem, czułem jednak lekkie kłucie pod żebrem. Jak to? To już? Nic więcej? A może by teraz Mont Blanc? A potem Mount Everest? Choć były realne, żadnego z tych marzeń nawet nie zacząłem realizować. Może podświadomie bałem się tego ukłucia – jak to? Wyżej się nie da?
19 kwietnia 2009 byłem herosem. Maczo. Samcem alfa. Naładowany adrenaliną bezpośrednio po zrobieniu życiówki w maratonie, przejechałem pół Polski jako kierowca. Brałem rozpęd, żeby pobiec szybciej. Realizowałem kolejne punkty planu, wydawało mi się, że mogę wszystko. A na pewno, że uda mi się urwać jeszcze 20 minut i złamać trójkę.
Pierwsze pęknięcie przyszło w wakacje. Na drodze Sochy-Zwierzyniec robiłem akcenty po 1600m. Pierwszy raz naprawdę poczułem, że nie daję rady. Że brakuje mi czegoś, żeby ten trening zrobić w założeniach. Dochodzę do jakiejś granicy. Jestem na swoim szczycie. Żeby wejść wyżej – muszę zmienić pasmo górskie. Coś zaczęło zgrzytać.  Zgubiłem entuzjazm i motywację. A nakręcały mnie one przez ostatnie dwa lata tak, że opuściłem przez ten czas zaledwie 2 albo 3 treningi. Musiałem szukać nowej motywacji . Życiówki przestały się sypać jak z rękawa. Były chwile, kiedy chciałem zejść z trasy…

Dwa kroki do tyłu
Musiałem zrobić dwa kroki do tyłu. Nabrać rozpędu. Odpuścić, żeby nie zejść ostatecznie z bieżni. Kiedyś czytałem, że połowa osób, które kończą maraton – robi to tylko raz w życiu. Kolejny punt z tysiąca rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Skoczyć na spadochronie, zobaczyć Wenecję, przebiec maraton… Wtedy zrozumiałem jak blisko byłem porzucenia regularnego biegania. Bywały miesiące, w których robiłem raptem kilkadziesiąt kilometrów…
Często na biegach myślałem, żeby zejść z trasy. Często na ósmym, siedemnastym, trzydziestym piątym kilometrze pojawiała się taka myśl. Po co się męczyć? Po co robić to wszystko? Jeśli ktoś Wam mówi, że nie przeżył takiego kryzysu na zawodach, to albo kłamie, albo dopiero zaczyna.

Ostatnio słuchałem wykładu jednego z największych ultrasów w tym kraju. Opowiadał o tym jak zrezygnował na drugim punkcie kontrolnym w Biegu Rzeźnika. Biegnie się głową. Ciało jest tylko narzędziem. W moim bieganiu można przegrać, ale nie można się poddać. Nawet gdy wiem, że nie będzie życiówki, że nie będzie realizacji przedstartowych założeń… Bo często pokonanie słabości daje niesamowitą siłę naszej psychice. Buduje znacznie ważniejsze rzeczy niż mięśnie. Buduje umiejętności, które można wykorzystać potem w świecie,  który istnieje poza bieganiem.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Don't stop me now!

(c) TVN24
W bloku naprzeciw światło paliło się tylko w jednym oknie. Lud pracujący stolicy spał jeszcze pod ciepłymi kołdrami. Nad ranem przychodzi zawsze najlepszy sen. Wreszcie głęboki i regenerujący. Mój budzik miał zadzwonić za chwilę. 5:40 zbliżała się nieuchronnie, ale ja się przebudziłem. Na dworze było ciemno i lało jak z cebra. W grudniu powinienem był się spodziewać śniegu, ale padał deszcz. Pewnie, chciałem jeszcze chwilę poleżeć. Złapać jeszcze godzinę tego dobrego snu. Ale wstałem. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że nie pamięta się tych wszystkich dni, podczas których śpimy godzinę za długo. Wypiłem kawę, zjadłem pół banana, spakowałem plecak i ubrany stanąłem w drzwiach.
Z altanki śmietnika wystawała wyciągnięta na wprost moja lewa ręka. Łapałem satelity i odwlekałem moment, w którym będę cały mokry. Wiedziałem, że musi nastąpić, ale chciałem jeszcze chwilę wierzyć, że ta ulewa zaraz przejdzie. A nie był to ciepły letni deszczyk…  To był typ jesiennego  skurwysyna, który lodowatym prysznicem odbiera chęci i radość z biegania. Ten typ, który każdą przenikliwie zimną kroplą próbuje Ci udowodnić, że musisz być idiotą, żeby wyjść na taką pogodę. „Satelity znalezione”…
Na drugim kilometrze dygotałem. Ciało jeszcze nie zdążyło się rozgrzać, kierowcy chlapali lodowatym błotem, a ja starałem się jeszcze omijać kałuże. Stopy miałem jeszcze w miarę suche. Wiedziałem, że prędzej czy później nastąpi ten moment, w którym każdy krok będzie chlupotem. Chciałem odwlec tę chwilę.
Nie było pięknie. Nie było śpiewu skowronków, wschód słońca też się schował za grafitowymi chmurami. O tym, że zaczął się dzień świadczyły tylko gasnące latarnie i wzmożony ruch na drogach. Piesi zapadali się w wiatach przystankowych, nieliczni walczyli z wywróconymi na drugą stronę parasolami. Byłem nigdzie. Daleko od domu, daleko od pracy. Marzyłem o ciepłej herbacie, ale przed 7:00 w Warszawie wszystko jest jeszcze zamknięte. Poza sklepami „Alkohol 24h”. Deszcz nie przestawał padać. Buty przy każdym kroku tryskały małymi fontannami. Przede mną było jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut.
Za zakrętem postawił mnie do pionu wmordewind. Smagał twarz igiełkami. W każdej kropli była maleńka zapowiedź zimy. Mrużyłem oczy i biegłem. Bo to był jeden z TYCH treningów. Nie tempo, nie objętość, nie technika… Czysta wola walki. Pokonywanie lenistwa, zniechęcenia i wygodnictwa. Naprawdę nic strasznego by się nie stało, gdybym odpuścił tego dnia. Ale dni, w których odpuściliśmy nie pamiętamy.
To był jeden z TYCH treningów, które sobie grzecznie opakuję w sreberko. Schowam do lodówki i będę trzymał na specjalne okazje. Na 40-ty kilometr maratonu. Na 65-ty kilometr ultra. Zabiorę go ze sobą i odpakuję w odpowiednim momencie. Powiem sobie: „Nie po to wstawałeś przez całą jesień i zimę o 5:40, żeby teraz odpuszczać! Po to robiłeś te mniej fajne treningi, żeby teraz, w chwili słabości, móc powiedzieć sobie – najgorsze już za mną, teraz nikt mnie zatrzyma.”


sobota, 13 grudnia 2014

Bieganie jest nudne!

Pixabay


Biegam regularnie już prawie 9 lat i powiem Wam coś: bieganie jest nudne! Cudowne, ale nudne. Herezja? Może trochę tak. Czułem to od jakiegoś czasu, ale nie potrafiłem tego zwerbalizować. Ale dziś rano, kiedy leżałem w wannie tytuł tego felietonu przyszedł do mnie sam. Zanurzony w ciepłej wodzie zrozumiałem. Bieganie jest nudne.

Oczywiście, nie w taki sposób jak o tym myślą niebiegający mugole. Jeśli ktoś sporadycznie wychodzi potruchtać, to wiem, że trudno jest złapać tę biegową koncentrację na rytmie kroków i oddechów. Na pewno sporty zespołowe dają więcej stymulacji i bodźców na minutę, ale bieganie daje inny rodzaj doznań. W tym sensie – nie jest nudne. Nudne stało się dla mnie coś innego…

Siedziałem w kuchni obskurnego hostelu gdzieś w Europie. Przez korytarz przewijali się identyczni backpackerzy. Wszystko było do bólu konwencjonalne. Dormitoria, trasy turystyczne i kolejne destynacje. Te same przewodniki i konserwy. Dziewczyny w krótkich spodenkach i traperach, chłopaki w bojówkach i T-shirtach. Where are you from? Have you been to…? Do you know how to get to…? It’s absolutelty amazing and uncommon place! Small-talki i licytacja, kto dotarł w bardziej „nieturystyczne” miejsce. Grupa ludzi, których trajektorie życia przecięły się w tym miejscu i czasie, ludzi którzy zobaczą się raz w życiu. I wśród gwaru podchmielonych zdobywców świata przysiadł się V. Przy kolejnym sączonym piwie spytał mnie: „But deep in your heart, are you a happy man?”. Przegadaliśmy pół nocy i rozjechaliśmy się do naszych światów.

Jest taki dowcip: Po czym poznać na imprezie triathlonistę lub biegacza? Po niczym, sam Ci o tym powie. Bieganie bardzo karmi ego biegającego. Dlatego niezbyt lubię imprezy z biegaczami. Życiówki, nowe buty, ciężkie treningi, udane starty… Trasy, błędy pomiaru, odżywianie, kolejne wyzwania… Słyszałem to setki razy, sam o tym mówiłem o tym tysiące razy. Miliony. Tak moi drodzy… o większości z Was wiem jaki macie rekord w maratonie, gdzie pobiegniecie w przyszłym roku, jakie są Wasze ulubione buty. A nie wiem kim jesteście. Tak po ludzku. Gdzie pracujecie, jacy jesteście „deep in your heart”… Bo bieganie to często wygodna poza, ucieczka, łatwy sposób karmienia własnego ego. Sam wiem o tym najlepiej. Ale za kilometrami stoi człowiek. Za życiówkami, wybieganiami jest „real life”. Mniej spektakularne. Ten nasz piec, w którym  palimy treningowymi endorfinami. Znam ludzi, którzy biegają kompulsywnie. Znam takich, którzy biegają straceńczo. Znam takich, którzy uciekają i takich, którzy gonią. Wszyscy oni też mieszkają po trochu we mnie. Znam te historie…


Dziś wieczorem kultowy „Bieg od Metra”. Ponad 23km wzdłuż wciąż jedynej linii warszawskiego metra. Prawie 3 godziny (światła, skrzyżowania itp.) w tempie konwersacyjnym. Nie chcę dziś gadać o bieganiu. To jest nudne. Chcę słuchać o Was. Bez odznak w endo, bez statusów na fejsie. Bo ciekawi są ludzie. Bieganie jest nudne.

piątek, 5 grudnia 2014

Forum Idiotów


Jestem zwierzęciem internetowym. Zakochałem się w sieci 20 lat temu. Żeby połączyć się z Internetem musiałem wypożyczyć z pracowni komputerowej „dyskietkę internetową”. Była to duża 5 ¼ cala miękka dyskietka systemowa z wgranymi driverarami, które pozwalały odpalić na wydziałowym Novellu usługę telnet. Dalej unixowy serwer i hulaj dusza! Gopher, IRC, lynx… I chociaż było wtedy bardzo mało zasobów, bardzo mało ludzi, to cyberświat fascynował. Odkrywał niemożliwe do tej pory obszary poznawania ludzi z drugiego końca świata. Nagle okazywało się, że gdzieś w RPA żyje człowiek, który słucha tej samej niszowej kapeli z kaset magnetofonowych… Tak zaczęła się lawina.

Pytanie: Drogi fejsbuczku, jakie buty biegowe polecacie do biegania?
Odpowiedź: Ja polecam model X firmy Y. Sam w nich biegam. Więc na pewno będą dla Ciebie dobre.
Pytanie (niezadane): A jaki rozmiar polecasz?

Wielkim odkryciem internetu okazało się odnajdywanie ludzi o podobnych poglądach, zainteresowaniach, fascynacjach. Ludzi zakręconych na punkcie swojego hobby. Niejedną noc zawaliłem dyskutując na IRCu o niuansach, zawiłościach i smaczkach różnych utworów. Penetrowałem sieć w poszukiwaniu forów, dyskusji,  które fascynowały mnie poznawczo, choć były bardzo odległe od moich zainteresowań. Fani Harrego Pottera, kibole, radiotelegrafiści, miłośnicy niecodziennych praktyk seksualnych, maratończycy…

Pytanie: Drogi fejsbuczku, biegam od dwóch miesięcy i wczoraj pierwszy raz udało mi się pokonać 10km. Marzę o przebiegnięciu maratonu za 2 miesiące. Myślicie, że to dobry pomysł?
Odpowiedź1 : Tak! Maraton jest spoko. Też chcę w tym sezonie zadebiutować.
Odpowiedź2: Nie wierz tym, którzy mówią, że powinnaś poczekać z debiutem. Dasz radę!

Zaraz, zaraz… Czy ja napisałem „maratończycy”? Z zapartym tchem czytałem dyskusje, porady, artykuły, relacje… Zacząłem się wkręcać. Wiedziałem, że to nie dla mnie, ale podziwiałem. Czytałem, ale nie śmiałem nawet o nic zapytać. Na odwagę zebrałem się kilka dni przed moim pierwszym maratonem. Pochwaliłem się swoimi nędznymi treningami i szalonym pomysłem, żeby przebiec maraton. Wylano mi wtedy na głowę kubeł zimnej wody. Taki sam, jaki i ja wylałbym dziś, gdyby ktoś chciał przebiec maraton biegając po 20-30km tygodniowo.  Z tym, że dziś odpuściłem „poradnictwo” na grupach i forach biegowych. Dziś zamiast kubła zimnej wody, można dostać wiadro pomyj.

Pytanie: Przebiegłem 10km w 51 minut. Za miesiąc chcę złamać 40 minut. Jaki trening polecacie?
Odpowiedź: Rób co drugi dzień kilometrówki po 4:00. Najpierw 3, potem  5 i tak dalej aż do 12 w serii. Jak ktoś z Was myśli inaczej, to jest tępą dzidą, bo ja biegam 10km w 38minut.

Kiedyś o bieganiu nie wiedziałem nic. Przez lata się dokształcałem, zrobiłem kurs Instruktora Sportu w Lekkiej Atletyce. Jeździłem na obozy, podglądałem i podpytywałem trenerów, słuchałem wykładów, czytałem artykuły i książki. I dziś o bieganiu wiem – „trochę”. Zresztą słuchając wykładu doktora Huberta Krzysztofiaka, który jest lekarzem kadry PKOl , co chwila słyszałem, jak wielu rzeczy on nie wie. Jak wiele jest domysłów, obszarów niezbadanych i luk. Im głębiej wchodzimy w jakiś temat, tym więcej pytań, nie odpowiedzi. Ale moje „trochę”, to więcej niż „niewiele” sprzed kilku lat i „nic” z samego początku. Dlatego wkurwia mnie wszechwiedza laików. Brak odpowiedzialności za kretyńskie porady, których udzielają przekonani o swej nieomylności .

Pytanie: Moi drodzy, mam kontuzję, boli mnie stopa nawet jak chodzę. Co robić, bo kocham biegać?
Odpowiedź: Weź ketonal i biegaj.

Jest takie powiedzenie: Dopóki nie wszedłem do internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów. Każdego dnia przekonuję się, o prawdziwości tej tezy. Niestety też na niwie biegowej.
Jedną z największych zalet internetu jest jego egalitaryzm. Każdy może zaistnieć i zdanie każdego jest równie ważne. Demokracja idealna. Ale ma to również ciemną stronę. Równie ważny jest głos mędrca i idioty. Fachowca i laika.

PS.
Wszystkie cytaty powstały na podstawie prawdziwych dyskusji na forach biegowych.