Zdjęcie tymczasowe |
Zanim zaczniesz dalej czytać – uprzedzam. Będzie bolało.
Będzie osobiście. I nie będzie o pięknej trasie (choć była piękna), wspaniałej
pogodzie (była) i perfekcyjnej organizacji (też była). Będzie o tym, że żyję.
Bo biegam. Odcinek kolejny.
Budzik
Od kilku tygodni budzi mnie między 5:00, a 5:30. Zegarek zadzwoni
za kilka minut. Mój budzik to ból. Napięcie mięśni. Gdzieś głęboko, przy
szkielecie. Otwieram oczy i patrzę gdzie się dziś obudziłem. Mogę poleżeć
jeszcze kilka minut, pograć na komórce, mogę powoli zebrać się na trening. Choć
trening teraz nie cieszy. Robię te kilometry bardziej z obowiązku. Czasem jak
się zapomnę w bieganiu, to napięcie odpuszcza. Dopóki sobie znowu nie
przypomnę. Albo ono sobie nie przypomni.
Start
Stoję na Moście Poniatowskiego i coś jest nie tak. Fizycznie
jestem w okolicach życiowej formy. Psychicznie – nie bardzo wiem co się wokół dzieje.
Staję tam, gdzie powinienem. Ruszam tak, jak planowałem. Nie jestem
skoncentrowany, ale lecę po te 4:40/km jak chciałem. Z przyzwyczajenia,
poczucia obowiązku. Jestem sam. Gdzieś tam w kącie pola widzenia stoją kibice.
Ludzie biegną przede mną i za mną. Ale jestem sam. Nie ma pracy, nie ma
znajomych, nie ma muzyki, która odcina myślenie. Ostatnio w samochodzie znowu
najchętniej słucham Portishead. W porywach do Joy Division.
Wszyscy jesteście wariatami
Na ósmym kilometrze stoi gość z cudowną tabliczką „Wszyscy
jesteście wariatami”. Tak, jesteśmy. Bo zamiast dłużej pospać, grillować,
jeździć na niedzielne zakupy do marketu – wkładamy te dresy, buty i katujemy
się. Wszyscy jesteśmy wariatami z jeszcze jednego powodu. Bieganiem większość z
nas załatwia jakieś swoje sprawy z niebiegowego życia. Jeden biega, bo czuje
się za gruby, drugi, bo chce sobie coś udowodnić, trzeci – by udowodnić coś
innym. Każdy maratończyk ma jakąś kotwicę w realu. Jakąś oponę, którą za sobą
ciągnie. Bieganie już kiedyś ratowało mi życie.
Lustro
Lustro się zbiło, potłukło w drobne kawałki. Na mniejsze i
większe trójkąciki, prostokąty, wielokąty i zupełnie nieforemne kształty.
Przeglądam się w niektórych z rosnącą świadomością, że to się już nie poskłada.
Z lustra została sterta szkiełek. Nie potrafię jej sprzątnąć. Z zaciekawieniem
biorę różne kawałki i się im przyglądam. W niektórych fragmentach odbijają się
lepsze momenty ostatnich 15 lat, w niektórych gorsze. Czasem widzę oko i nie
wiem, czy należy ono do prawie 40-letniego chłopca, czy dwudziestoparoletniego mężczyzny.
The loneliness of the
long distance runner
Od pierwszego kilometra walczę, żeby się nie rozpłakać. Całą
uwagę wkładam w to, żeby nie myśleć. The loneliness of the long distance runner…
Dopada cholera. W tunelu pod Wisłostradą pękam pierwszy raz. Spazmatyczny
skurcz całego ciała i łzy ciekną. Jest ciemno. Nikt nie zauważy. Trzeba być
twardym, nie miętkim. Uśmiechać się, mówić, że wszystko jest OK. Nawet jak łzy
kapią na rozbite lustro. Z każdym kilometrem już nie myślę o wyniku. Myślę o
tym, żeby dobiec i móc w spokoju spuścić z kija to napięcie. Życiówki i tak nie
będzie, więc nie ma sensu się zabijać. Ludzie migają. Z rzadka przy trasie
trafi się ktoś znajomy. Krótki, płytki okrzyk. I dalej jestem sam. Trafia mnie
w miasteczku Wilanów. Rozumiem, że ten maraton stał się metaforą. Kurewsko
bolesną metaforą. Wiem, że Jaś i Adaś nie będą czekać na mnie na mecie. Chcę
przejść w marsz, ale na taką porażkę nie jestem gotowy. Jedyne o czym teraz
marzę, to przytulić się do kogoś. The loneliness of the long distance runner…
Tymczasowy wynik
Na Ursynowie pobiegnie ze mną kawałeczek Krzysiek. Przy
Wilanowskiej – Karolina. Na Placu Unii Lubelskiej – walczymy kawałek z Kubą, który dziś się
zderzył ze ścianą. W Ujazdowskich – prowadzi mnie kilkaset metrów Hania. Dają
mi rozpęd na chwilę, ale dziś nie jestem w stanie skupić się na bieganiu. Myślę
tylko o lustrze. Myślę o tym, że wszystko jest teraz tymczasowe. Maraton
biegnie się głową. Ja dziś nie mam tej głowy. Zrobiłem kawał ciężkiej pracy
fizycznej, a przegrywam z emocjami. Ucieka mi Staśkiewicz sprzed 5 lat, sprzed
roku. Oni wtedy byli jak zaprogramowane maszyny. Dziś cały jestem „etykietą
zastępczą”. Wynik, który zrobię, będzie tymczasowy. Nie taki jak bym chciał,
ale też nie przynoszący za bardzo wstydu. Cyfry nie mają znaczenia, choć na 19
pokonanych maratonów, to mój 5-ty wynik. Zrobiony na totalnej rozjebce.
Za metą
Za metą jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Nie
dlatego, że pokonałem maraton. Nie dlatego, że wygrałem z tym, żeby nie przejść
w marsz. Nie dlatego też, że jestem dumny z wyniku. Ciągle jestem sam, ale już
nie muszę się spinać. Siadam na krawężniku i wreszcie mogę zrobić to, po co
biegłem przez 42 kilometry. 15 minut po prostu płaczę. Ci głupi ludzie myślą,
że ze szczęścia…