poniedziałek, 5 maja 2014

Miliard w środę, miliard w sobotę

Tak mam, że czasem po głowie mi chodzą stare hasła reklamowe. „Ociec? Prać?” czy „Pędem nabędę”…  Bez Googla – kto pamięta co reklamowano taką piękną frazą? Teraz za mną chodzi „Miliard w środę, miliard w sobotę”. Hasło, którym na polski rynek weszło Lotto zastępując Totalizator Sportowy. Choć skoro już jesteśmy przy sporcie to powinno być „w piątek” i „w niedzielę”. I nie „miliard”, a „życiówka”.
Zacznijmy od tego – jestem przeciwnikiem biegania zawodów dzień po dniu. Przynajmniej na dużej intensywności. Organizm potrzebuje regeneracji po starcie. W zależności od dystansu i wieku przerwa pomiędzy startami powinna wynosić tydzień lub więcej. Ale od czego są zasady? Od tego żeby je czasem naginać. I skoro w piątek nabiegałem życióweczkę na dychę, a mięśniowo czułem się znakomicie, to postanowiłem wykorzystać, że w niedzielę są zawody niedaleko miejsca mojej zsyłki i pobiec kolejne zawody. W sumie to tylko 1609m. Mila mnie nie zabije. Pewnie – na świeżości mógłbym pobiec jeszcze szybciej. Ale uliczne mile biegam raz do roku. Pod warunkiem, że akurat jestem w okolicy. Być może więc za rok czy dwa znowu zaatakuję swój rekord na dystansie 1 mili. Ale teraz postanowiłem „po prostu pobiec najlepiej jak się da”.
Gdybym poprawił życiówkę o 33 sekundy na dystansie maratonu - byłbym szczęśliwy…
Gdybym tyle urwał w półmaratonie – ucieszyłbym się jeszcze bardziej…
Gdybym pobiegł 10km o 33 sekundy szybciej… Ups! W piątek zrobiłem coś takiego :)
Na 5km poprawienie życiówki o 33 sekundy, to różnica klas…
Ale na 1 milę? 33 sekundy na 1609 metrów??? To musi świadczyć tylko o jednym… Że moja poprzednia życiówka była do dupy.
Dziękuję. Dobranoc. Kurtyna.

(zaczynamy blok reklamowy: „Miliard w środę, miliard w sobotę…”)

Życiówka przez gapiostwo…

Są starty, na które się spinasz i takie, które biegniesz na luzie. Jako sprawdzian formy albo wręcz jako akcent w cyklu treningowym. Jeśli walczysz o wynik – ostatni tydzień lub dwa robisz wyostrzenie i luzujesz. W przeciwnym razie idziesz normalnym mikrocyklem treningowym.
Choć Dzień Flagi ma już 10 lat, Bieg Flagi organizowany był dopiero drugi raz. Wspaniałe jest to, że impreza organizowana na warszawskiej Cytadeli – otwiera niedostępne na co dzień dla cywilów tereny wojskowe. Trasa jest wymagająca – trzy pętle, a każda zakończona podbiegiem pod skarpę wiślaną. Najpierw kilkadziesiąt metrów po śliskiej kostce do Bramy Bielańskiej i kiedy wydaje się, że to już – kąt nachylenia jeszcze rośnie. Jasne więc dla mnie było, że II Bieg Flagi to tylko akcent w cyklu budowania wytrzymałości. Rok temu przebiegłem tę trasę dzierżąc flagę. W tym roku plan był podobny. Cały tydzień uczciwie pracowałem. W niedzielę zrobiłem najpierw trening płotkarski na AWF-ie, a potem 8 mocnych krosowych 2-minutówek. W poniedziałek wieczorem 21km tlenówki. We wtorek ponad godzina piłki nożnej z dzieciakami. Środa – znowu krosowe dwuminutówki. Lżejsze, ale za to 10 sztuk. Czwartek – lekkie roztruchtanie i piłka nożna… Nie oszczędzałem się zatem przed startem. No ale miało być rekreacyjnie – z flagą w dłoni.
W dniu startu ochłodziło się. Musiałem załatwić jeszcze przed wyjazdem zakupy dla domu, zawieźć dokumenty do NFZ-u. Pakowałem się w ostatniej chwili. Kiedy poszedłem do suszarni szukać flagi – okazało się, że jej tam nie ma. Byłem w lekkim niedoczasie, przejrzałem jeszcze kilka miejsc, w których mogła być, ale jej nie znalazłem. Plan żeby biec z flagą spalił na panewce. Na dłuższe poszukiwania zabrakło mi już czasu. Pojechałem bez.
Na Cytadeli byłęm pół godziny przed startem. Odebrałem numer, przebrałem się i ruszyłem na rozgrzewkę. Dogrzałem się w ten zimny dzień, ale gdy stanąłem na starcie zaczęło kropić. Wystrzał z armaty… i deszcz. Nagle zrobiło się ślisko. Postanowiłem biec „na samopoczucie”. W miarę mocno. Ale bez wielkich oczekiwań. Po prostu 10km to nie mój dystans. Zawsze się na nim strasznie męczyłem. Żenująca życiówka (42:41) miała aż 5 lat. Przez ten czas – szczerze mówiąc nawet się do niej nie zbliżyłem. Wiadomo – perypetie życiowe sprawiły, że 2 lata straciłem, ale zbliżenie się do 43 minut zdawało się być poza zasięgiem. Był nawet czas, kiedy przestawałem wierzyć w to, że kiedyś 10km pobiegnę szybciej.
A więc wystrzał z armaty... Ruszamy. Równym dobrym tempem wybiegam z Cytadeli na uliczki Żoliborza. Mijam tabliczkę n numerem „7”. Wyobraziłem sobie jaki będę szczęśliwy, jak zobaczę ją trzeci raz. Drugi kilometr jest trochęw dół. Trzeci też. Ale nie ma nic za darmo. Na czwartym – podbieg pod skarpę wiślaną. Dylemat – tracić sekundy zwalniając czy ryzykować większe zakwaszenie, które może ściąć mnie na kolejnych kilometrach? Mocno pracuję żeby nie stracić za wiele – nadrabiam na wypłaszczeniu. Dość dobrze biegnie mi się po 4:15. Sam jestem zaskoczony, bo nie biegałem ostatnio tak szybko. I jak pisałem – ten start był z mocnego treningu. Na drugiej pętli mam lekki kryzys. Klasyczny wmordewind wpycha mi powietrze do gardła. Charczę, pluję, ale na 50m opanowuję sytuację. Noga podaje i po połowie dystansu widzę, że szykuje się niezły wynik, a siła jest. Jak mantrę powtarzam definicję wytrzymałości…
Wytrzymałość jest to zdolność do znoszenia bólu
Tylko ból nie przychodzi. Jeszcze nie teraz. Brakuje mi trochę świeżości i szybkości żeby docisnąć szybciej, ale wytrzymałościowo jest dobrze. Drugi podbieg. GPS gubi się na chwilę w bramie i pod drzewami. Pokazuje jakieś dramatycznie niskie tempo. Znowu wyrównam na wypłaszczeniu. Ruszam na ostatnie kółko. Teraz koncentruję się na nowe zdaniu:
Tylko tego nie spieprz
Wiem, że jest dobrze. Wiem, że muszę teraz utrzymać tempo. Tylko tyle. Wiem, że nawet jak pobiegnę po 4:20 będzie dobrze. Ale każdy kolejny kilometr jest w okolicach 4:15. Lubię biegać równo jak maszyna. Mijam tabliczę numer "7". Zaczynają się dwa najtrudniejsze kilometry w biegu na 10km. Wciąż czekam na ból, ale ten się nie pojawia. Na ostatnim kilometrze trzeci raz podbieg. Troszkę zwalniam. Ślizgam się na mokrej kostce i nie chcę już ryzykować. Mijam jeszcze jedną czy dwie osoby i zaczyna się dobieg do finiszu. Nie bardzo wiem gdzie jest linia mety, ale na szczęście na tym poziomie zawsze ktoś biegnie szybciej. Wchodzę w ostatni zakręt. Słyszę doping i zrywam się do sprintu. Ostatnią setkę biegnę ok. 3:00/km. Sam jestem zaskoczony jak łatwo mi to przychodzi. Wpadam zasapany. Spiker czyta, że zająłem 100 miejsce. Równiutko. Patrzę na Forerunnera i nie wierzę. Zrobiłem życiówkę!!!
Ogarnąłem się, ubrałem w nieprzemakalny płaszczyk z maratonu w Paryżu i stanąłem kibicować tym, którzy jeszcze biegli. Choć wiem, że pobiegłem najlepiej jak mogłem, ciągle mi czegoś brakowało… Nie bolały mnie mięśnie.
Dwa dni później czekała mnie jeszcze jedna nagroda. Organizatorem biegu była Sztuka Kadru. Andrzej Chomczyk robi wspaniałe zdjęcia sportowe. Zawsze marzyłem żeby znaleźć się na jego fotografii. Po kilku latach biegania udało się. Wspaniała nagroda!