piątek, 24 stycznia 2014

Progres, czyli na co stać człowieka

Luty 2008. Zimowy Bieg 3 Jezior w Trzemesznie.
5:00 Punkt wyjścia
23 września 2007 roku wydawało mi się, że dokonałem największego sportowego osiągnięcia w moim życiu – pokonałem (bo nie przebiegłem) swój pierwszy maraton – 29. Flora Maraton Warszawski. Poobcierany, obolały, wyczerpany, czułem się jak bokser po nokaucie. Czas 5:00:00 netto. Dałem z siebie wszystko. Kiedy opadła euforia – pojawiło się pytanie – jak to jest, że inni pobiegli ten dystans szybciej, a przybiegli mniej zmęczeni? Że mogli się cieszyć, podczas gdy ja walczyłem o przetrwanie?

4:30 Podporządkowanie
Podejmuję decyzję – niech ktoś mądrzejszy ustawi mi trening. Rozpisze, poprowadzi. Ja będę realizować te założenia krok po kroku. W pełni zdając się na wiedzę drugiej strony – podporządkuję się, zagryzę zęby, odstąpię od własnych pomysłów. Może uda się dzięki temu pobiec na wiosnę maraton w 4:30? Może uda się pobiec 10km poniżej 50 minut (dotychczasowy rekord 55:08)?
W internecie poznaję Bogusia, który podejmuje się tego nierealnego zdawałoby się zadania – urwać pół godziny w kolejnym maratonie. Zaczyna się wspólna praca. Jesienna szaruga za oknem nie zachęca do biegania, ale plan, zewnętrzny trener – trzyma dyscyplinę. Trenując dla samego siebie – odpuściłbym wiele razy, wiedząc, że ktoś poświęcił mi swój czas – nie mogę go zawieść moim lenistwem. Zmieniam nieco dietę, uczę się podstaw. Skipy biegałem ostatnio w szkole podstawowej. Teraz poznaję dodatkowo co to są tempówki, OWB…
Nastawiam się na spokojną realizację założeń treningowych. Wierzę, że efekt przyjdzie.

4:00 Kształtowanie
Jesienna plucha, zima, śnieg, śnieg z deszczem. A ja tłukę skipy, przebieżki i kilometraż. Czasem muszę wyjść na trening po 22.00, czasem muszę wstać o 5:40. Regularne treningi godzę z pracą, ale spora część opieki nad dziećmi spada na żonę. Tydzień planuję pod kątem rozmieszczenia treningów. Szczęśliwie omijają mnie kontuzje. Uczę się pracy nad sobą. Czasem trudniej niż biegać szybko jest zwolnić do założonego tętna. Czasem chciałoby się pobiec, wyrwać do przodu…
Motywuję się małymi kroczkami. Robię wszystko według planu. Objętość treningu zwiększa się do ok. 70km tygodniowo. Pojawiają się małe sukcesy – 46.30 na 10km. 1:12 na 15km. Wyniki, o których na jesieni bym nawet nie śnił. Powoli czuję, że realne staje się złamanie 4 godzin w wiosennym maratonie. Wiem, że nie jestem wyjątkowym talentem, ale nadrabiam regularną pracą. Przez całe pół roku opuszczam tylko 2 treningi. O ten sylwestrowy mam żal do samego siebie – odpuściłem. W lutym oszczędzam bolące kolano.
Zbieram piękne momenty – księżyc nad stawami, mgła na białostockiej wsi, pierwsze odgłosy i zapachy wiosny. To one dają nadzieję w codziennym znoju, gdy czasem pot zamarza mi na twarzy.
Poprawiam 15km na 1:09, 10km na 43:55. Półmaraton Warszawski biegnę w 1:38:26. Czuję się mocny psychicznie, jestem w życiowej formie fizycznej. W wieku 33 lat ważę najmniej od wczesnych czasów licealnych. Odmłodniałem kilka lat.

3:45 Szlifowanie
Pewnego dnia okazuje się, że już jest wiosna. Nagle na porannym treningu słyszę ptaki, których dawno nie słyszałem, zauważam, że drzewa nie są już takie łyse. Czterystumetrówki na krakowskich Błoniach wychodzą dobrze. Zgodnie z założeniami. Zaczyna się wielkie odliczanie i planowanie samego startu. Diabeł tkwi w szczegółach. Jak się ubrać, jak się przygotować. Tygodniowo biegam po 70-80 kilometrów. W sumie przebiegłem ich ponad 1600 przez 6 miesięcy. Jestem gotowy na dobry wynik.

3.39 Start
Na sprawdzian wybrałem Vienna City Maraton. Melduję się na starcie ok. godziny przed startem. Udało mi się zdobyć miejsce w dobrej strefie startowej. Rozgrzewka, rozciaganie. Poranek jest bardzo rześki, ale dzień zapowiada się ciepły. Kiedy na starcie słyszę walca „Nad pięknym modrym Dunajem” wiem już, że startujemy za moment. W tłumie kilkunastu tysięcy biegaczy (równocześnie jest półmaraton i sztafeta maratońska) ruszam na Reichsbruke. Dalej uliczki parku przy Praterze i wbiegamy na Ring. Pierwsze kilometry w tempie ok. 4:55. Zaczyna być bardzo ciepło. Na każdym punkcie łapię izotonik i wodę. Pilnuję tempa. Na 14-ym kilometrze zauważam żonę i synów – kibicują mi w tym upale. Łzy napływają do oczu. Przejechali ze mną ponad 700km żeby zobaczyć na co tata pracował przez ostatnie pół roku. Będą jeszcze na 42-im, ale wtedy już nie będę w stanie ich zauważyć skupiony na ostatniej walce ze słabościami. Tymczasem wspinamy się powoli pod Schonbrunn, niewidoczne z pozoru nachylenie odbija się jednak na tempie. Żeby utrzymać właściwą prędkość trzeba mocniej pracować. Kilometry mijają nawet, boli przeciążone udo, upał daje się we znaki. Ale walczę, trzymam się. Odżywki dodają nieco energii. Ale najwięcej daje świadomość dobrego przygotowania. Przypominam sobie te wszystkie śniegi, błota, piaski przez które biegałem w okresie przygotowawczym. Te interwały, ćwiczenia, całe poświęcenie, które pozwoliło mi stanąć dziś na starcie. Stanąć z podniesioną przyłbicą. Śmiało spojrzeć na królewski dystans.

Za słupkiem „34” nagle coś się zacina. Wiem, że nie mam szans na wymarzone 3:30, bieg przechodzi w szybszy chód. 2 minuty i dalej biegnę, i tak kilka razy. Za 40 kilometrem widzę, że i o 3:40 będę musiał powalczyć. Spinam się w sobie. Ostatnie 2 kilometry biegnę znowu w tempie ok. 5 min/km. Widzę wąski szpaler kibiców, nie rozpoznaję twarzy. Słyszę zgiełk, znowu mijam biegaczy. Heroicznym zrywem wbiegam na HeldenPlatz, mam jeszcze siłę na ostry finisz. Wpadam na metę 3:39:54. W stosunku do pierwszego maratou urwałem ponad 80 minut. 

maj 2008

czwartek, 23 stycznia 2014

Diesel

Na dworze -15 stopni Celsjusza. Wiadomo, nie każdy trening się da zrobić. Ale dziś najważniejsze było samo wyjście. Pokonanie lenia, podjęcie wyzwania jakie rzuciła nam natura. Dziś ćwiczymy silną wolę.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

A łyżka na to? Niemożliwe

Zdjęcie w serwisie maratonczyk.pl - wspaniała robota!
- Hej, chciałem namówić Cię na fajny bieg…
- Super! Chętnie biorę udział w różnych fajnych imprezach. Opowiedz mi coś, zachęć mnie…
- Zacznijmy od tego, że jest to bieg zimowy. W połowie stycznia w Polsce zazwyczaj już jest mróz. Na odsłoniętych częściach trasy wieje Arktyką. Niektóre chodniki są jeszcze nie do końca odśnieżone.
- A dystans?
- Trochę nietypowy – 15km. Więcej niż dycha, ale mniej niż półmaraton.
- Hmmm… Na pewno w jakimś fajnym miejscu.
- No jakby Ci to powiedzieć… Biegamy po osiedlach, Chomiczówka, Wawrzyszew. W większości blokowiska. Trochę jakichś działek.
- Ale 15km? To chyba przebiega się przez całą dzielnicę!!!
- Też nie bardzo… Robimy 3 pętle.
- Po blokowiskach? Osiedlowymi uliczkami pomiędzy zaparkowanymi autami?
- Dokładnie tak! Co więcej, dwa razy przebiegamy przez większą ulicę, na szczęście przez pasy i przy asyście policjanta. No i zaraz po starcie skręcamy na ścieżkę rowerową…
- To chyba jakaś skromna impreza, mało osób musi startować.
- Ostatnią edycję ukończyło ponad 1200 biegaczy. A godzinę wcześniej był jeszcze bieg na 5km – też na pona 800 osób.
- Wiesz… jak tak piszesz, to myślę, że jeśli jest tylu ludzi, to musiał być jakiś wypasiony pakiet.
- W sumie porównując do ubiegłych lat, to było nieźle. Koszulka bawełniana albo polarowy komin, ale nie dla wszystkich starczyło kominów.
- No weź nie mów. Przecież taka impreza nie ma prawa się utrzymać na rynku. Ile razy można coś takiego zaserwować ludziom?

- To była XXXI edycja. Słownie: trzydziesta pierwsza! I dopóki sam nie wystartujesz, to nie zrozumiesz. Bo racjonalnie to się nie składa. Ale Bieg Chomiczówki to najfajniejsza zimowa impreza w Warszawie.

środa, 15 stycznia 2014

Drugi stopień podium

Fot. 123RF
Pewien sportowiec od młodych lat chciał wygrywać. W pierwszych swoich juniorskich zawodach – w województwie zajął drugie miejsce. Choć nie wygrał, zakwalifikował się na zawody makroregionu. Przyłożył się do treningu i na zawodach pokonał tego, z którym przegrał w województwie. Ale znowu ktoś inny był szybszy i nasz zawodnik zajął drugie miejsce. Na Mistrzostwach Polski Juniorów… tak, znowu był drugi. Ale dzięki dobremu wynikowi dostał się na Mistrzostwa Europy. Trenował, trenował… Ale w Europie też zajął drugi stopień podium. Tak było zawsze. I jako junior i jako senior niczego nie wygrywał. Zawsze ktoś był od niego lepszy. Często o włos, rzadko więcej. Kończył karierę mając ogromną półkę pucharów i medali za drugie miejsce. Nigdy nie był najlepszy.
Na łożu śmierci pomyślał: 
Mój Boże, tyle razy drugi. Wreszcie jestem najlepszy – mam najwięcej na świecie drugich miejsc! Umarł szczęśliwy.

Pewien dziennikarz pisząc wspomnieniową notkę o naszym bohaterze odkrył jednak, że 30 lat wcześniej na Węgrzech był pływak, który miał więcej drugich miejsc.


A Ty? Za czym gonisz? Umrzesz spełniony?

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Rzeźnik!

Marzenia się spełniają…
Były wakacje 1990 i pierwszy raz pojechałem na obóz wędrowny zorganizowany przez moje liceum. Nocny pociąg do Zagórza, stamtąd osobowy do stacji Komańcza-Letnisko. Nocleg w schronisku i pierwsza w życiu wędrówka z plecakiem po górach. 20-go czerwca o godzinie 3:30 – przed świtem znów z Komańczy ruszę w mój pierwszy raz…
Jak ja marzyłem o Rzeźniku i jakoś zawsze się nie składało. Może po prostu nie był mi pisany wcześniej ten bieg. Albo byłem bez formy, albo wygrywał triathlon. Raz byłem tylko obecny na trasie podczas samej imprezy. Trochę kibicowałem, trochę pomagałem, a przede wszystkim przesiąkałem atmosferą. Czułem, że to moje miejsce na ziemi. Że muszę.
Bieszczady znam niemal na pamięć. Schodziłem je wzdłuż i wszerz. Jeździłem tam w czasach dobrych i złych. W lecie, jesienią, zimą, wiosną. Góry były trochę niedostępne, brak luksusów był raczej zaletą.  Trochę niedostępne. Modne nie we wszystkich kręgach. I ciągle jeszcze trochę jakby na przełomie epok.
W tym roku wiedziałem, że ten Rzeźnik musi być mój. Znalazłem świetnego partnera – Łukasza. Zaplanowałem pół roku treningu. Profilaktycznie odwiedziłem Ortoreh, żeby sprawdzili mi podwozie. Pozostał tylko jeden problem. Zdążyć się zapisać.
W zasadzie niedziela 12 stycznia dzieliła się na czas „przed zapisami” i „po zapisach”. Odliczałem minuty do 15:00 – wtedy ruszała internetowa rejestracja. Byłem skoncentrowany, zdesperowany, pewny swego i zabezpieczony. Z drugiej strony łącza siedziała B., miała wszystkie niezbędne dane i próbowała. Komuś z nas się musiało udać. Za pięć trzecia serwery padły. Zaczęła się wielka loteria. Ctrl+F5. Za którymś razem formularz się pojawił. Wypełniam. Klikam dalej i dupa. Serwer padł. Robota od początku. Klik, klik, klik… Znów się pojawia formularz zapisu. Wypełniam, teraz idzie już szybciej. Serwer znowu pada. Jeszcze raz. Minuty pędzą jak szalone, a ja jestem skoncentrowany jak Kubica na wirażu. No dobra, nie zawsze jest to dobra metafora. Więc tak jak Kubica w najlepszych wyścigach. Odśwież. Wypełnij. Odśwież. Wypełnij. Odśwież… Jest! 15:10 widzę, że system nadał nam jakiś numer. Listy zgłoszonych oczywiście nie można wczytać. Masakra na serwerach wciąż trwa. Ale ja jestem. Wybuch radości. Natychmiastowa płatność. Nikt mi tego nie zabierze! PrintScreen! I wybuch radości po drugiej stronie łączy. Jest 15:12 i system zapisów informuje o wyczerpaniu się limitu miejsc… 400 miejsc na NAJTRUDNIEJSZY JEDNOETAPOWY BIEG W POLSCE rozeszło się w 12 minut. Będą jeszcze weryfikacje, ale na kilkadziesiąt miejsc czeka jeszcze ponad 300 par. Ja już myślą jestem w Komańczy.
To będzie mój rok! To będzie rok dobrego biegania. To będzie rok, w którym znowu będę realizował moje marzenia… Wreszcie! Biegu Rzeźnika, czekałem na Ciebie 6 lat. Widzimy się – 20 czerwca o świcie!

PS.

Jeśli ktoś z Was chciałby wspomóc projekt naszego startu w XI Biegu Rzeźnika zajrzyjcie proszę do oferty sponsorskiej. Z góry dziękujemy!

niedziela, 12 stycznia 2014

Przeżyć

Kiedy teraz się zastanawiam – naprawdę nie wiem jak to przeżyliśmy. Ja nie jestem wymagający. Ale wydaje się niemożliwe, że takie rzeczy w XXI wieku w Unii Europejskiej. Półtora miesiąca na podłodze w dusznej salce na poddaszu. Pod pięcioma łóżkami spało pięcioro rodziców. Tym, którym nie przeszkadzały rurki i kabelki podłączone do małego ciałka pielęgniarki pozwalały czasem przycupnąć na łóżku. Oddział był na piątym piętrze, jedyna toaleta dostępna dla rodziców – na parterze. Toaleta. Kibelek i umywalka. Czasem zamykana na weekend. Przyszpitalny hotel, który zaczął nam przysługiwać chyba po dwóch tygodniach był trzypokojowym mieszkaniem z wstawionymi łóżkami. W każdym pokoju mieszkały ze sobą dwie obce osoby.
Przetrwać pomagali ludzie. Wspaniały chirurg doktor Przemysław Gałązka. Znakomite w swej pracy i po ludzku dobre pielęgniarki. Kamil od biegania. Tomek z Magdą, którzy przeżywali swój dramat w salce obok…
W dniu, w którym Jaś miał ratującą życie operację – musiałem pracować kilkaset kilometrów dalej. Znowu czarna dziura w pamięci. Jedynie co zostało we mnie z tego dnia, to wybieganie z L. i cholernie ważna rozmowa. Nie wiem na czym polega fenomen wspólnego truchtania, ale czasem wtedy dociera się do takich miejsc, do których nie dotarlibyśmy rozmawiając np. przy stole. Choć mało kto o tym wie, L. ma niepełnosprawne od urodzenia dziecko. Walkę, którą ja właśnie toczyłem oni toczyli już wiele razy. Nie mówiąc o codzienności – trudnej, żmudnej, na zawsze i od zawsze. Oni przeżywali swoje piekło każdego dnia. Ja zostałem tu strącony z raju. Ich ból był monotonny i wieczny. Mój – przez kontrast z tym co miałem – wydawał mi się wyjątkowo intensywny. W medycznym żargonie ich przypadek był stanem przewlekłym, nasz – stanem ostrym. Piekielnie trudne było zrozumienie tego. Może nawet nie tyle zrozumienie, co dopuszczenie do siebie. Jeszcze mocniej zrozumiałem to podczas kolejnych tygodni w Centrum Zdrowia Dziecka.
Warunki w Międzylesiu w porównaniu do Bydgoszczy, to był luksus. A do biegania – wspaniałe ścieżki Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Poznawałem czerwony szlak. Zasnute mgłą torfowe jeziora, górki, wszystko to było odklejone od rzeczywistości. Dobra metafora dla naszego życia wtedy. Po trzech miesiącach i dwukrotnie wygranej przez lekarzy walce o życie – trzeba było poskładać to życie na nowo.

Wypadek nigdy nie jest wypadkiem jednej osoby. Uderza w jeden punkt, ale porusza cały system. Wysoką cenę zapłacili wszyscy bliscy. Sznurki, którymi jesteśmy połączeni naprężyły się i każdy musiał przyjąć swoją porcję tego nieszczęścia. Przez 3 miesiące pełne skupienie było na Jasiu. Ale bardzo całą sytuację przeżył też młodszy – Adaś. Niestety nie mogliśmy przez ten czas poświęcić mu tyle uwagi ile powinniśmy. Rower, na którym jechaliśmy mocno wychylił się w jedną stronę i żeby nie upaść jeszcze przez jakiś czas musieliśmy szukać równowagi. Przez pierwszy tydzień po powrocie do domu chłopcy nieustannie śmieli się do siebie. A ja nie byłem w stanie biegać na poważnie. Przez 2 miesiące w domu zrobiłem tylko 170 kilometrów. Nie odnajdywałem się w samotności. Dużo więcej grałem w piłkę. Na boisku byłem pośród innych ludzi. Moje bieganie też musiałem ułożyć na nowo. Uwierzyć, że znowu się da. Ponownie odnaleźć w tym radość. Bilans był taki sobie… Mijały 3 lata od ostatniego przyzwoitego wyniku w maratonie. Przybyło kilogramów i lat. O entuzjazm i radość z biegania łatwo jest kiedy jesteśmy na szczycie. Sportowo od dłuższego czasu opadałem na dno. W dzienniczku treningowym przy dacie 2013 napisałem: „Nie wiem co będzie. To ma być rok ciężkiej pracy. I tyle”.

sobota, 11 stycznia 2014

Bydgoszcz, Katorżnik, Kamil

Fot. Fotomaraton
Wypadek dziecka z samej swej natury jest zdarzeniem nieprzewidywalnym. Nie można się na niego przygotować. Polegamy wtedy tylko i wyłącznie na tym co już mamy w sobie. Nagle w ciągu jednej chwili trzeba wejść na poziom maksymalnej koncentracji. Rozpacz nie pomaga. Emocje tylko rozwalają. W ciągu kilku godzin musiałem stać się maszyną. Podczas mojego dyżuru w szpitalu byłem twardym, optymistycznym, pełnym sił do walki i wiary w zwycięstwo ojcem. Nie było miejsca na słabość, zwątpienie. Rozhisteryzowany rodzic przy szpitalnym łóżku równa się rozhisteryzowane dziecko.
Kiedy biegniesz nawet maraton wiesz ile kilometrów zostało do końca. Wiesz jaki jest profil trasy, gdzie czeka Cię jeszcze górka, a gdzie odpoczniesz. W Biegu Katorżnika biegniesz w ciemno. Tak naprawdę nie wiesz nawet ile będzie kilometrów. Nie wiesz ile czasu spędzisz na trasie. Nie wiesz jakie przeszkody czekają na Ciebie za najbliższym zakrętem. Żeby nie zwariować musisz być tu i teraz. Skupić się na pokonaniu kolejnego rowu z błotem, gnijących trzcin czy potężnych korzeni. Reszta będzie czekać później. Nie ma tu dobrej strategii odliczania do mety. Dystans w błocie i tak jest abstrakcyjny, nieprzekładalny na odległość na asfalcie czy bieżni. Dopiero jak usłyszysz odgłosy mety, to możesz spodziewać się, że zostało już niewiele. Informacje o tym ile zajęło to innym niekoniecznie muszą być dobrym punktem odniesienia dla nas.
O tym, że sprawa jest poważna było wiadomo już dosyć szybko. Badania krwi pokazywały wciąż rosnący ku niebu poziom stężenia amylazy – enzymu trzustkowego. Podczas kiedy ten wynik bił kolejne rekordy, Jaś leżał niemal bez ruchu odurzony silnymi lekami przeciwbólowymi. Król boiska leżał w obcym mieście i walczył o powrót do życia. Nie wiedziałem ile to potrwa, nie wiedziałem co w ogóle będzie dalej. Zaczynałem rozumieć, że tamto życie się kończy. Że zaczyna się zupełnie nowe. Dla niego i dla mnie.
W trójkowej audycji „Godzina Prawdy” był kiedyś gościem Włodzimierz Zientarski. Rozmowa dotyczyła między innymi tragicznego w skutkach wypadku jego syna – Macieja. Pośród mnóstwa mądrych rzeczy padło tam kilka zdań, które zapadły mi wyjątkowo w pamięć.
Michał Olszański: - Powiedz mi, bałeś się w tym momencie kiedy doszło do wypadku, że Maciek nie żyje, że zginął?
Włodzimierz Zientarski:  - Byłem pewien, że nie żyje. Byłem pewien, że nie żyje. Ale powiem Ci więcej… On nie żyje. Dlatego, że jeśli w życiu człowieka kończy się jakieś życie, to coś umiera, wiesz… Potem może rodzi się inny człowiek. Nawet wykreśl słowo „może”.  Rodzi się nowy człowiek. Inny.
W dusznej salce na piątym piętrze bydgoskiego szpitala Jurasza rodzili się właśnie nowi ludzie. Inni. Noce spędzone na krzesełku przy łóżku, próby wyrwania kilkudziesięciu minut snu na pachnącej lizolem podłodze z PCV i niekończąca się niepewność. Na początku myśleliśmy, że to może tydzień, góra dwa. Wyszliśmy po sześciu z papierami przeprowadzkowymi do Centrum Zdrowia Dziecka na kolejne "niewiadomoile". Przez półtora miesiąca koczowałem w obcym mieście. Jedyną odskocznią było bieganie.

Kamila poznałem miesiąc wcześniej, przypadkiem na Świętojańskim Biegu Po Prawdziwej Warszawie. Wiedziałem tylko, że jest akurat z Bydgoszczy. Zbieg okoliczności. I desperacja. Telefon do obcego człowieka: „Hej, mógłbyś ze mną pobiegać?”. Kamil zabierał mnie do lasu, do Myślęcinka, na dalsze wypady. Jednego poranka zrobiliśmy 26km. Po prostu biegliśmy razem. Wypłakiwałem ból przez pory skóry. Gadaliśmy – czasem o głupotach. Ale przede wszystkim nie byłem sam w tej Bydgoszczy. Z żoną mijaliśmy się zmieniając na dyżurach. Dzięki Kamilowi przez tą godzinę, dwie – wychodziłem do świata żywych. Dyskretnie, z wyczuciem wspierał mnie w najtrudniejszych chwilach w moim prawie 40-letnim życiu. Mam niesamowite szczęście do ludzi. 
Ciąg dalszy

piątek, 10 stycznia 2014

Na deskach

Po upadku na rowerze w Suszu 3 dni miałem kłopot z chodzeniem. Zresztą nawet nie chciało mi się chodzić. Nie mówiąc nawet o bieganiu. Rozżalałem się nad sobą jak jakaś dupa wołowa. Zostałem w domu sam – żona wyjechała z dzieciakami na wakacje w Borach Tucholskich. Miało być raptem kilka dni, a ja akurat miałem poprowadzić szkolenie na południu Polski. Podrukowałem materiały, właśnie zapakowałem samochód kiedy zadzwonił telefon.
- Tomeczku , Jaś upadł na rowerze i strasznie boli go brzuch. Czy to może być coś poważnego?

Był 12 lipca 2012 i moje życie zatrzymało się na moment, by za chwilę zacząć płynąć w zupełnie inną stronę. Przez chwilę denerwowałem się tylko trochę. Sam upadałem na rowerze wiele razy, a i Jaś miewał bliskie spotkania z podłożem. Stres zaczął się dopiero kiedy przeczytałem, kolejnego SMS-a, że z Ośrodka Zdrowia w Lubiewie odesłali mojego syna do Szpitala w Tucholi, a tamtejsi lekarze zamówili transport karetką do Bydgoszczy. Moja mama w ciągu godziny siedziała już w pociągu żeby móc zaopiekować się młodszym – Adasiem. A ja nie miałem dość odwagi żeby odwołać szkolenie. Już w luksusowym hotelu dostałem SMS-a, że z Jasiem wcale nie jest dobrze, lekarze podejrzewają uraz trzustki. Spytałem doktora Google i wpadłem w panikę. Nie potrafiłem się zmusić do wieczornej zabawy z grupą. Całą noc przewracałem się z boku na bok, a rano poprowadziłem najgorsze szkolenie w życiu. Byłem nieobecny, nie wiedziałem gdzie jestem. Kolejne informacje były tylko gorsze. Po południu wsiadłem wreszcie do samochodu, miałem przed sobą ponad 500km na trasie Katowice-Bydgoszcz. Polskie drogi i wszystko jasne. Chciałem być w szpitalu jak najszybciej, ale bardziej chciałem w ogóle dojechać. Kilometry się dłużyły, a ja jechałem jak zahipnotyzowany. Kiedy już w nocy wysiadłem z auta pod szpitalem na ulicy Jurasza z mojego kolana lała się krew. Nieświadomie rozdrapałem ranę z Susza. Blizna została do dziś. Założyłem długie spodnie i zacząłem swój pierwszy szpitalny dyżur przy Jasiu. Zmieniłem na posterunku żonę żeby mogła się przespać. Wtedy nie wiedziałem co się stało, nie wiedziałem jeszcze ile to będzie trwało. Ale wiedziałem, że właśnie teraz bieganie schodzi na dalszy plan.  

czwartek, 9 stycznia 2014

Vienna City Marathon 2008

[30 kwietnia 2008]
Sukces ten dedykuję mojej kochanej żonie, bez której niemożliwe byłoby zrealizowanie tego marzenia. Zapracowała na ten sukces w nie mniejszym stopniu niż ja. Bez jej poświęcenia nie mógłbym solidnie trenować. Drugim współtwórcą sukcesu był oczywiście Trener. Człowiek, który w pół roku zmienił mnie z dreptacza w biegacza-amatora. Dziękuję Wam!

Pół roku ciężkiej pracy i oto jestem w mieście mych snów. Cesarski Wiedeń wita mnie chłodno. Jutro maraton. A ja zasuwam ponad 10km po zimnym Wiedniu z dzieciakami na plecach, na rękach, na boku. Sporadycznie dają się wsadzić do wózka. Więc zaliczamy poranny spacer po Miedling, bieganie po metrze, obchodzimy cały teren Messe Halle Wien, kawałek Prateru, potem Stephansplatz, szybka wyprawa na Favoriten i zaliczenie całego deptaku, znowu Prater, na Ring i powrót na Miedling. Jestem wykończony. Czuję udo, czuję kręgosłup. A jutro maraton.
Pobudka o 6.00 nie jest niczym niezwykłym. Szybkie śniadanie, organizacja startu zajmuje trochę czasu. Izotonik, regeneracja, strój, numer. Wszystko gotowe. Zbieram się i idę do metra. Na peronie widzę już kilka osób z charakterystycznymi błękitnymi torbami do depozytu. Uśmiechamy się do siebie. Podjeżdża metro, a w nim kilkudziesięciu kolejnych maratończyków, półmaratończyków i sztafeciarzy. Wszyscy wystartujemy razem.
Przesiadka do czerwonej linii U1, która dowiezie nas na linię startu. Wagony zapchane biegaczami i kibicami. Tylko pojedyncze osoby nie jadą akurat na stację Alte Donau. Na każdej kolejnej stacji dołączają kolejni zawodnicy. Za chwilę kolorowy, międzynarodowy tłum wyleje się przed budynek ONZ.
Idąc na linię startu wpadam na stację ESSO, żeby kupić izotonik. Ze zdziwieniem widzę, że na stacji sprzedają również żele energetyczne! Przy ciężarówce-depozycie przebieram się, przygotowuję. Lekkim truchtem idę na start. Widzę grupę Polaków ze Zrywu Namysłów, widzę Metę Lubliniec. W zielonej strefie spotykam biegacza z BRE Banku, chwilę rozmawiamy i idę do swojej błękitnej. W tłumie cierpliwie czekamy na sygnał, grają kolejne hity muzyki klasycznej. Kiedy w głośnikach rozlega się „Nad pięknym modrym Dunajem” wiadomo, że do startu pozostał już tylko moment.
Pierwszy raz biegnę w strefach i jest rewelacyjnie. Nie ma tak popularnych blokersów, którzy stają w pierwszym rzędzie, żeby po 200m zacząć iść z wysiłku. Idziemy równym tempem. Wyprzedzanie jest powolne. Pierwszy km w 5:05. Biegniemy mostem, zaraz za nim widać już tłumy kibiców – będą nam towarzyszyć niemal przez całe 42 kilometry. Po chwili mijamy Prater, rzut oka na Riesenrad i równym spokojnym tempem biegnę kolejne kilometry. Pierwsze 5km w założeniach. Spotykam dwójkę Polaków, po wymianie pozdrowień powoli ich wyprzedzam. Biegnę równym tempem po 4:54. Zaczyna się robić ciepło. Wiem, że za chwilę będzie bardzo ciepło. Na razie jest jeszcze lekko. Na razie jest pięknie. Choć czuję prawe udo po noszeniu dzieci, choć czuję kręgosłup – biegnę, rozkoszuję się miastem. Zwykli Wiedeńczycy wyglądają z okien, machają nam. Na 14km zauważam Karolinkę z chłopakami. Zdążyła mi jeszcze strzelić dwa zdjęcia, Jaś mnie zauważył i pomachał. Dodaje to sił na długim kilkukilometrowym podbiegu. Ehhh… gdyby mogli być gdzieś na 35km… Mniej więcej do 20km pniemy się niepostrzeżenie pod pałac Schonbrunn. Nie widać przewyższenia, ale jest zdradliwe, powolutku zakwasza. Rozmawiam chwilę z Polakiem z Krakowa. Zaprasza na Bieg Papieski. Lecę dalej. Słońce zaczęło już prażyć, punkty odświeżania funkcjonują tak sobie, na szczęście jest ich sporo i są świetnie oznaczone. Za Schonbrunn skręcamy, za chwilę zacznie się z górki. Rozmawiam z dwójką Maniaców, razem zbiegamy z Mariahilfer Strasse. To tu wypadnie najszybszy kilometr – 4:36. Tłumy kibiców pozdrawiają nas, machają, dzieci wyciągają ręce. Wracamy w obręb Ringu. Zaczynam czuć żar. Półmaratończycy skręcają na swoją metę – robi się luźniej. Trzecia dziesiątka idzie już trochę ciężko, boli udo. Skupiam się na biegu, dużo mniej rozglądam się na boki. Zaczyna się walka na każdym kilometrze. Wskazania Forerunnera coraz bardziej odbiegają od oznaczeń kilometrów. 300 a nawet 400 metrów przed znaczkiem słyszę charakterystyczne pip i widzę swoje tempo. 30km za mną. Na trasie spotykam Polaka z Sulejówka – biegnie ciężko, ale równo. Ja zaczynam mięknąć. Kolejne kilometry dłużą się niemiłosiernie. Park przy Praterze daje tylko iluzję ochłody. Ponieważ ten odcinek to agrafka – widzę szybszych biegaczy. Oni już wracają… 34km i nie wiem dlaczego – pękam. Tak mi brakuje tutaj kogoś z kim mógłbym się zabrać. Kogoś kto by na mnie czekał, dodał otuchy… Idę dwie minuty, potem wracam do biegu, ale nie mogę się zmusić do biegnięcia ok. 5 min na km. Nogi niosą 5:30. Na szczęście jestem już za zawijką i teraz ja patrzę na tych, którzy mnie gonią. Zbieram siły. Znowu 3 minuty marszu, kilka minut biegu, jest trochę lepiej. Wracamy na Ring. Ok. 40km z głośników lecą walce, aż chciałoby się zatańczyć. Tylko te nogi jakieś takie ciężkie. Patrzę na zegarek i widzę, że będzie ciężko złamać 3:40. Ostatnia mobilizacja, ostatni zryw, ostatnie 2km… Wracam do tempa ok. 5min/km. Nie widzę przed sobą prawie niczego, czuję tylko bliskość kibiców, biegnę już w wąskim szpalerze, omal nie wpadam na kogoś, kto się za mocno wychylił. Pędzę, mijam kolejne osoby, jeszcze kilometr z kawałkiem, jeszcze kilkaset metrów. Gdzieś tam stoi Karolinka z chłopakami, ale nie mam szans ich zauważyć. Jedyne co widzę, to uciekające minuty i plecy kolejnych mijanych osób. Szarża na 3:40. Ostatni zakręt, jeszcze 200m, zaczynam finisz, sekundy uciekają, wbiegam na murawę – ostatnie 100m biegniemy po trawie. Jest!

3:39:54

Chcę mieć Trenera

Gdybym powiedział, że na pierwszym maratonie zderzyłem się ze ścianą, byłoby to co najmniej nieprecyzyjne. Lepszą metaforą jest wpadnięcie pod walec drogowy, który rozjeżdżał mnie przez jakieś ostatnie 17 kilometrów. Zderzenie z lokomotywą. Upadek w kamienistą przepaść. Jaka tam ściana? Doczłapałem do mety w czasie równych 5 godzin (5:00:00 netto). Płacząc z bólu i wyjąc z bezsilności. Widziałem jak mnie – 30-letniego zdrowego konia – mijają „emeryci i renciści”. Widziałem jak moi rówieśnicy stoją na mecie. Wymasowani, uśmiechnięci, umyci i przebrani. Coś musiałem zrobić źle. Było dla mnie jasne – muszę mieć trenera!
Pokora. O ile wcześniej znałem to słowo, to dzięki bieganiu dopiero zrozumiałem co naprawdę znaczy. Nie przyszło mi to łatwo, ale musiałem w końcu przyznać. „Panie Staśkiewicz, spieprzył Pan te przygotowania”. Duma skuliła się w kąciku, a ja postanowiłem poprosić o pomoc kogoś mądrzejszego. W 2007 roku nie używało się fejsbuka, nie było tysięcy stron z poradami dla biegaczy, trenerów czekających na amatorów biegania. Były książki Jerzego Skarżyńskiego i chyba dwa fora dyskusyjne. Na jednym z nich przez przypadek poznałem Bogusia.
Mieszka 350km ode mnie, ma za sobą karierę w biegach na orientację, a w maratonie wynik 2:48. Skończył AWF, trenował z Radkiem Dudyczem – dwukrotym Mistrzem Polski na królewskim dystansie. Ale przede wszystkim poczułem z Bogusiem „chemię”. Praktycznie wszystko co wiem o planach treningowych – nauczyłem się od niego. To jemu się spowiadałem z każdego treningu, on monitorował moje postępy. Wspierał, motywował, wyznaczał cele. W sposób naturalny, intuicyjny znalazł „metodę na mnie”. Nie widząc mnie. Dzwoniliśmy sporadycznie, a kontaktowaliśmy się głownie mailowo.
Jako pierwszy cel postawiliśmy sobie złamanie 4h w maratonie w Wiedniu. Mieliśmy pół roku na urwanie godziny. To było magiczne 6 miesięcy. Przez ten czas tylko 2 razy nie wyszedłem na zaplanowany trening. Raz z powodu jakiegoś drobnego urazu, raz ze względu na złą organizację. W tym drugim przypadku miałem strasznego moralniaka. Zawiodłem trenera…
Mądrość Bogusia polegała na tym, że prowadził mnie wyznaczając bliskie cele. Dziś myślę, że dosyć szybko zorientował się na co mnie stać, ale nie wywierał presji. Dawał zadania do realizacji, dawał spokój, ale nie pozwalał żebym się zbyt podpalił. Najmądrzejsze co wtedy zrobiłem, to było pełne zaufanie do trenera. On decydował, ja realizowałem. Nie wtrącałem się, nie mądrzyłem. Dawałem jedynie informację zwrotną z tego jak się czuję w treningu.
Pokora. Cholernie ciężka dla mnie. Dla człowieka, który od lat w pracy staje przed grupą w roli eksperta. Grzeje się w cieple dziesiątek par oczu, samemu świecąc blaskiem najjaśniejszej gwiazdy. Szkoląc czerpię energię „z grupy”. Cieszy mnie zainteresowanie, pytania, uznanie dla mojej wiedzy i fachowości. Tym razem to nie ja byłem trenerem. Byłem pokornym uczniem.
6,5 miesięcy po moim debiucie stanąłem na starcie maratonu w Wiedniu. Jak to się skończyło – przeczytacie tutaj.

Boguś,
Jeśli to przeczytasz – dziękuję Ci z całego serca. To Ty stworzyłeś ze mnie biegacza!

środa, 8 stycznia 2014

Głowa

Kiedy miałem 12 lat przez jeden sezon trenowałem siatkówkę. Dziś – patrząc na mój nikczemny wzrost trudno w to uwierzyć, ale wtedy przewaga rówieśników nie była jeszcze tak widoczna. Pamiętam jak weszliśmy do trochę ciemnej sali gimnastycznej, onieśmielali nas starsi, pięknie przyjmujący i wystawiający chłopcy. Trener wziął nas na bok i spytał: „Wiecie czym się gra w siatkówkę?” „Rękami!” odkrzyknęliśmy radośnie. Wiadomo – nie ma to jak błysnąć na pierwszym treningu. „Gówno prawda! W siatkówkę gra najpierw głowa. Potem nogi. A ręce dopiero na końcu odbijają tę piłkę”. Nie pamiętam niczego innego co powiedział przez ten rok. Ale tamte zdania dla mnie to były niczym koan w buddyzmie Zen. Doznałem wtedy sportowego oświecenia.
Potem dyscypliny się zmieniały. Piłka nożna, szachy, tenis stołowy, biegi długodystansowe, triathlon… Ale zawsze głowa jest w nich najważniejsza. Dzięki nastawieniu, ambicji, pewności jestem w stanie wycisnąć z siebie swoje maksimum. Dojść do swojej granicy. Wykorzystać optymalnie to co udało mi się wypracować w treningu. Nie pobiję rekordu świata. Chyba, że mój organizm jest wytrenowany do tego poziomu. To jeśli chodzi o motywację startową. Ale przebiec taki maraton to fraszka. Znacznie trudniej się do niego dobrze przygotować i utrzymać motywację przez te kilka miesięcy ciężkiej orki.
Korzystam z wiedzy zdobytej podczas studiów na wydziale psychologii, a przede wszystkim z doświadczeń prawie 20 lat pracy z ludźmi w doradztwie i szkoleniach. Okazało się, że dwa światy – pracy i biegania mają bardzo wiele wspólnego. Najpierw głowa. Widziałem na przykład dziesiątki jeśli nie setki handlowców, którzy pod koniec każdego miesiąca „spinali poślady” żeby wyrobić plan. Byli niczym sprinterzy, którzy zaciągają dług tlenowy. Z tym, że mieli przebiec maraton. Każdy kto kiedykolwiek zaczął maraton za szybko (pozdrawiam :) ) wie doskonale jak to się kończy. Po roku, dwóch dawało o sobie znać wypalenie zawodowe – w kieracie ciągłego napięcia handlowcy nie mieli czasu na regenerację. Ich motywacja była na ciągłym rollercoasterze. Wielkie spięcie pod koniec miesiąca, często nadmierne rozprężenie po pierwszym. Nazywam to Motywacją Sprintera.

Żeby przygotować się do maratonu potrzebna jest Motywacja Długodystansowa. Codzienne, wystarczająco wysoka, ale też nie za mocna. Taka, która pozwala funkcjonować, stawia nam wyzwania dostosowane do naszego aktualnego poziomu. Za słabe – rozleniwiają, za mocne – frustrują. Dokładnie tak samo jak w pracy. 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Ślubny smoking, czyli 8 mitów

Mija właśnie 10 lat mojego małżeństwa. Odkopałem mój ślubny smoking. Dekadę temu byłem emerytem przed 30-tką. Dziś przeżywam drugą młodość. Marcin – ten post jest z dedykacją dla Ciebie!
Żeby wtedy jakoś wyglądać i wejść w ten smoking nabyłem „cudowne tabletki”. Pani w sklepie z garniturami poradziła mi jeszcze żebym kupił specjalny pas, który opnie moje brzuszysko. Prawda jakie to proste? Korekta wizualna – tak to ładnie ujęła. Taki rozleniwiający termin. Krótko mówiąc – możesz być spasiony, korekta wizualna sprawi, że inni będą udawać, że tego nie widzą.
Oczywiście miałem wtedy kilka znakomitych powodów żeby się za siebie nie brać. Powielałem te mity i w nie wierzyłem.  

Mit nr 1 – Jestem jeszcze młody, zawsze zdążę. Teraz chcę poużywać.
Więc na imprezach po szkoleniach będę wcinał smalec, zagryzał boczkiem, czipsami. O tak! Jakie to pyszne. Nie mógłbym z tego zrezygnować. Za bardzo to lubię.
Ten mit długo czekał na obalenie. Ale organizm sam się zbuntował. Najpierw przykręcenie śruby treningowej pozwoliło mi zauważyć, że nie na każdym jedzeniu da się dobrze biegać. Jeszcze później odkryłem, że smaków jest milion. Lepszych.

Mit nr 2 – W każdej chwili mógłbym zrzucić kilka kilogramów. To takie proste.
W sumie proste. Nic szczególnego. Więcej spalać niż przyjmować. Tyle tylko, że efekt nie jest natychmiastowy. Wymaga cierpliwości, wytrwałości i pokory.

Mit nr 3 – Grywam czasem w piłkę, więc o co chodzi?
Grywałem wtedy w miarę regularnie. Raz w tygodniu. Czasem 2 razy. I nie chudłem. Że co? Że za mało? 1 dzień treningu na 6 dni lenistwa to za mało? Ups. Chyba właśnie o to chodziło!

Mit nr 4 – Nie mam czasu – mam tyle pracy
Prawda jakie wygodne wytłumaczenie. Naprawdę wygodne – zdejmuje ze mnie odpowiedzialność za swoje zdrowie, a nawet pokazuje jaki jestem super. Bycie pracoholikiem jest przecież bardzo sexy!
Teraz wiem, że czasu zawsze mam tyle samo w ciągu dnia – 24h. Ani minuty więcej. Tyle, że wtedy nie miałem obowiązków związanych z wychowywaniem dzieci. Ale miałem np. telewizor. Świetnie resetował (szczególnie oczy) po 12 godzinach na krześle przed ekranem komputera. Byłem jak chomik, który myśli, że jak będzie szybciej biegł, to ucieknie z kołowrotka.

Mit nr 5 – Nie mam siły na trening
O jaki ja byłem wtedy biedny. Biurko, samochód, telewizor. Kręgosłup pękał, mięśnie flaczały, serce łomotało. Wiadomo – inni to mają życie. Luz. Na trening idą wypoczęci. Ale ja już dałem z siebie wszystko.
Teraz wiem, że to trening daje siłę. Daje energię, motywację. Że jest dokładnie odwrotnie niż myślałem – nie mam siły, bo nie miałem treningu.

Mit nr 6 – Bieganie (pływanie, rower itp.) jest nudne
Tego byłem akurat pewien. Liczenie kafelków w basenie… Nuuuda. Kółka po parku… Nuuuda. Na stadionie – tym bardziej. Na bieżni w klubie fitness? Nigdy! Przecież nie pobiegnę 5km w las, albo do innej dzielnicy.
Nie pobiegnę? A w sumie dlaczego? To tylko 5km w jedną stronę. 10km w obie. A ile nowych doznań? Nowych miejsc, czasem nowych ludzi. Okazało się, że nagle miasto się skurczyło. Że świat biegacza skraca odległości. A basen wcale nie jest monotonny. Szczególnie jak się pływa trochę szybciej. (No dobra, do bieżni mechanicznej się nie przekonałem do dziś, zawsze jest to dla mnie ostateczność).

Mit nr 7 – W sumie nie czuję się tak źle
To nic, że nie mam energii. To nic, że nie mam siły. Wątroba czasem boli, ale w Polsce musi boleć. Wezmę pigułkę. Taka „korekta” samopoczucia. Przypudruję tego trupa. Wyśpię się w niedzielę i będę mógł znowu poudawać, że jest w tym jakaś harmonia.
Dziś zmęczenia po najgorszym treningu nie zamieniłbym na codzienne samopoczucie w tamtym czasie. Bo dziś wiem, że ból mięśni minie. Wtedy – złe samopoczucie było permanentne. Nie wiedziałem nawet, że może być inaczej.

Mit nr 8 – Są gorsi ode mnie
Pewnie, że są. Bardziej zapuszczeni, z gorszymi objawami somatycznymi. Przychodzą do pracy z podkrążonymi oczami, wymięci i nieszczęśliwi. Ale to do cholery ich życie! Ja mam swoje, i jedyną osobą, z którą się mogę porównywać jestem ja sam! 


Klasyczne „gdybym wtedy wiedział to co wiem teraz”… Jeszcze 2,5 roku katowałem mój organizm na różne sposoby. Znajdowałem nowe usprawiedliwienia, pielęgnowałem stare mity. Zaprzeczałem. Udawałem, że nie widzę. Oszukiwałem sam siebie. Aż wreszcie poczułem „Kamyk w bucie”.

Guzik z Pętelką

Fot. Festiwal Biegowy
Czasem wszystko jest na odwrót. Podczas gdy wszyscy leczą kaca, wychodzisz biegać do lasu. Ta, która zawsze biega – tym razem organizuje. A ten kto był najszybszy wcale nie musi wygrać. Tradycyjnie – w Nowy Rok w Lesie Kabackim odbył się Guzik z Pętelką.
No i co ja poradzę, że kocham takie imprezy? Kameralne. W doborowym towarzystwie. Bez rekordów. Uwielbiam formułę biegu „na dochodzenie”. Czyli każdy startuje z odpowiednim handicapem czasowym – tak, aby na mecie wszyscy znaleźli się punktualnie w południe. Dzięki temu zamiast wspólnego startu jest wspólny finisz. Te kilka minut na mecie, kiedy jesteśmy razem po biegu. Nie przed biegiem. Ale właśnie na wspólne ukoronowanie noworocznego wysiłku.

Tak zaczęty rok musi być dobry. Dzięki Mel za pomysł i organizację!