wtorek, 22 października 2013

Teraz albo nigdy (AD 2006)


Minęły 3 miesiące zaprzeczania, że nie ma problemu. 3 miesiące w trasie. Wspaniała wiosna podczas, której nie miałem już sił. Pamiętam szkolenie nad Zatoką Pucką i salę z widokiem na zatokę. Jeden z najbardziej obłędnych widoków w mojej karierze. I tyle. Bo byłem zbyt zmęczony żeby się wybrać gdzieś dalej niż do hotelowej restauracji. Ten sam zaklęty schemat samochód-pokój-sala-restauracja-pokój-sala-samochód. Kolejny kamyczek. Najpiękniejsze przecieka mi przez palce. Przypomniałem sobie wszystkie te miejsca, które przez ostatnie lata widziałem zza okna samochodu, bo nie miałem czasu i siły ruszyć się poza hotel.
Kiedy wróciłem – dowiedziałem się, że ponownie zostanę ojcem. Czyli co? Dwa razy więcej wyjazdów? Dwa razy bardziej? Dwa razy mocniej? Szczęśliwy, ale i przerażony siedziałem w salonie. Miałem 30 lat i nie miałem na nic siły. Nie było już sensu udawać. Musiałem zmierzyć się z rzeczywistością. Stanąłem na wagę. Gdyby to była gra komputerowa mógłbym wtedy zapisać HIGH SCORE. Przez 3 miesiące chodziłem z kamykiem w bucie, z ropiejącą raną. I zawsze chciałem zaczynać od jutra. Wezmę się za siebie. Jak odpocznę. Bo na razie, to nie mam siły. Na razie wciągnę jeszcze jedną porcję, pokrzepię się. Ale już jutro…
Trzeba przyznać – była w tym pewna konsekwencja. Nie zmieniałem codziennie zdania. Trzymałem się wersji „od jutra”. Zawsze byłem zbyt zmęczony żeby się zebrać. Jutro wiadomo, ale dziś jeszcze posiedzę przy komputerze… Któregoś czerwcowego wieczora dotarło do mnie, że albo teraz, albo nigdy. Że jeżeli mam się zebrać to właśnie teraz. Właśnie tu. Wiedziałem, że to była ostatnia szansa żeby dzieci nie pamiętały ojca w takim stanie.

Ubrałem się w to co miałem i wyszedłem. Zrobiłem pierwszy krok. Teraz albo nigdy! 
Wiedziałem, że moje życie zaczyna się zmieniać. Nie spodziewałem się jak wielka będzie skala tych zmian.

Na skraju (AD 2006)

Czytaliście o kamyku w bucie? Uwierał. Ale przecież da się z tym żyć. Da się gonić w tym kołowrotku. Jestem przecież niezniszczalny. W zeszłym miesiącu jechałem na szkolenie, a  droga była tak oblodzona, że 350km jechałem ponad 8 godzin. I co? I przeżyłem. Inni leżeli w rowach, ale przecież nie ja. A na przykład dziś. Rzygałem całą niedzielę. Zatrułem się naprawdę porządnie. Ale jutro przecież szkolenie. Tylko 550km, a dopiero 16:00. Dam radę. Nie takie rzeczy robiliśmy ze szwagrem.
Wsiadam do auta i jadę na koniec Polski. Przy samej granicy. Nigdy tam jeszcze nie byłem. Ale znajdę. Mam mapę jakąś. Coś może wreszcie uda mi się zjeść po drodze. Przez cały dzień nie mogłem wmusić w siebie niczego co by się utrzymało. Ale przecież jestem twardy, niezniszczalny. Mijam kolejne miejscowości. Jestem zmęczony, odwodniony, ale się spieszę. Gdzieś w Strzelcach Krajeńskich mylę się w wyborze drogi. Dobre pół godziny straty. Gorzów Wielkopolski. Już nie mam siły. Jeszcze kawałek. Północ? Trudno – przecież muszę dojechać. Kamyk w bucie zaczyna mnie coraz bardziej uwierać. Kostrzyń nad Odrą. Chcę się zatrzymać w hotelu. Akurat nie mają miejsc. Wtedy jeszcze nie wiem, że do tego hotelu wrócę przy okazji maratonu w Dębnie. Że kiedyś będzie mi się kojarzył z sukcesem. Słaniając się na nogach wsiadam do auta. Jest już grubo po północy. Jeszcze z 60 kilometrów jakimiś bocznymi ścieżkami. Włączam jakieś niemieckie radio – niech mnie obudzi. Przyspieszam. Na łuku wynosi mnie. Światła z naprzeciwka, hamulec. Robię bączka na przeciwległym pasie i wpasowuję się idealnie między dwa potężne drzewa na poboczu. Z naprzeciwka śmiga inne auto. Ile zabrakło? Metra? Sekundy? Kurwa – nie jestem niezniszczalny! Siedzę w aucie na poboczu, serce wali tak jakby chciało wybić przednią szybę. I wiem, że długo tak się nie da. Na adrenalinie przejeżdżam ostatnie kilkadziesiąt kilometrów. Nie mogę zasnąć. I choć generalnie słabo sypiałem, teraz jest jakoś inaczej. Pomimo zmęczenia zaczyna mi się coś klarować. Nie wiem jeszcze, w którą stronę będę zmierzał. Wiem tylko skąd będę uciekał. Myślę o moim synu. O tym jak bardzo nie chcę żeby miał tak głupiego ojca. Jak bardzo gonię za czymś, a jak mało jestem.
Stawiam sobie jedno z najważniejszych pytań w życiu. Proste i mocne. Jakim chcę być ojcem? Zestresowanym grubasem w samochodzie? Wiecznie nieobecnym gościem o pseudonimie „ciszej, bo tata śpi”? Rubaszną wydmuszką przekonaną o swej mocy i nie widzącą swych słabości? Niewiele zabrakło bym był granitowym pomnikiem na Bródnie?

Odwracam pytanie. A jakiego ojca ja sam chciałbym mieć? Którą z tych opcji bym wybrał jako syn? To już nie jest kamień w bucie, to boleśnie obtarta noga. Dalej tą drogą iść się nie da.
Co było dalej?

poniedziałek, 21 października 2013

Kamyk w bucie (AD 2006)

Ta historia zaczyna się w ośrodku szkoleniowym gdzieś w Polsce. Skończyłem 30 lat, jestem na wznoszącej fali zawodowej. Spędzam czas albo w sali szkoleniowej, albo w aucie. Gdynia-Zakopane? Nie ma sprawy! Białystok-Legnica – już lecę! Czuję, że mogę wszystko. Jestem fajny i w ogóle. Właśnie niedawno urodził mi się syn. Jako dumny tata dorobiłem się porządnego „mięśnia prezesowskiego”. Przy wzroście 173cm ważę prawie 100kg. Choć zawsze lubiłem sport, to ostatnio jestem zbyt zmęczony – wiecie przejazdy, szkolenia, imprezy, szkolenia, przejazdy, imprezy… Trzeba zarobić.
Więc siedzę w tym ośrodku na imprezce po pierwszym dniu szkolenia. Obgryzam jakieś żeberka, karkówki. Chleb ze smalcem, ogórek i piwo. No dobra, kieliszeczek wódki. Standard. Oni – jako uczestnicy szkolenia mają taki wypas dwa razy do roku. Wiadomo – firma musi się postarać. Ja – jako trener-szkoleniowiec taką kolacjo-imprezę zaliczam szósty albo siódmy raz w tym miesiącu. W roku pewnie z 50 razy uczestniczę w takich biesiadach. Na bogato. Grubo. Oj grubo. Ale w końcu zasłużyłem. Odwaliłem kawał dobrej roboty. Wypijam kieliszek wódki, opowiadam te same kawały co na poprzednim szkoleniu. Śmieję się z tych samych rzeczy. Wszystko jest takie powtarzalne. Na weekend wpadnę do domu. Odeśpię, pobawię się z dzieckiem – tak rzadko go widuję, a  tak bardzo mi zależy, żeby stworzyć głęboką więź. Uwielbiam jak mały leży na moim brzuchu i podrzucam go niczym na trampolinie.
Wypijam trzeci może kieliszek. Jest już lekka mgiełka. Impreza trwa w najlepsze. Ciepło rozpływa się po moim ciele, lekko zaczynam się uśmiechać. Chłopaki z grupy pili szybciej i są nieźle rozbawieni. Demolują trochę stół bilardowy. Spoko – firma zapłaci. Ale ja jestem jakiś ospały, robi mi się błogo. Siedząc z boku mogę sobie popatrzeć na te harce. Alkohol włączył lekką mgiełkę. Jest trochę nierealnie. W tych powtarzalnych zachowaniach widzę siebie za kilka lat. Wciąż bawię się w najlepsze. Ciężko pracuję i rozładowuję stres bawiąc się coraz ostrzej. Jeżdżę i szkolę. Szkolę i jeżdżę. Jak chomik w kołowrotku. Pośród tysięcy innych chomików. Wspaniała zabawa do upadłego. Jutro dokończę szkolenie i wsiądę w auto. 300 kilometrów. Da capo al. Fine…

Zaczyna mnie ta wizja uwierać. Ale nic z nią jeszcze nie robię. Przecież mam dopiero 30 lat. Jestem niezniszczalny. Owszem – czasem się przytruję, ale generalnie jestem wysportowany. Czasem nawet pójdę pograć w piłkę jak mam czas. Albo w ping-ponga. Mam nawet niezły top-spin. Amatorów widowiskowo ogram. Więc o co chodzi? Co mi nie pasuje? Dlaczego akurat dziś zza tej błogiej mgiełki poczułem w moim bucie maleńki, upierdliwy kamyk?
Ciąg dalszy

Trening na medal

To był spontan. Wybiegając z Pragi miałem w planie wycieczkę na północ – chciałem wpaść zobaczyć cmentarz choleryczny pomiędzy torami na pograniczu Pragi i Targówka. Potem miał być Most Gdański, Staróweczka, Trakt Królewski  i powrót Mostem Poniatowskiego. Ale coś mnie tknęło i postanowiłem odwrócić trasę. Z tym, że jak wbiegłem do Skaryszaka, wiedziałem, że dalej dziś nie pobiegnę.
W 2008 roku startowałem w I Praskiej Dysze. Potem jakoś nie było mi po drodze. Teraz, kiedy podczas wyjścia na trening okazało się, że trafiłem na start szóstej edycji – postanowiłem  wykorzystać okazję i spontanicznie pobiec dychę po Skaryszaku w zawodach. Wiadomo było, że nie będzie to bieg na maksa, że pobiegnę treningowo. Nawet buty miałem trialowe, a nie startowe.
Na starcie spotkałem kilka znajomych osób – między innymi Dorotę, z którą chodziłem do równoległej klasy w liceum. Też biega, zresztą całkiem nieźle. Jest kolejną osobą, którą wciągnął najzdrowszy z nałogów. Co rusz spotykam znajomych sprzed lat na jakimś biegu. Często na Facebooku nagle okazuje się, że ktoś, kogo nigdy nie podejrzewałbym o to – wrzuca status z zapisem swojego treningu. Dorośli, dojrzali ludzie zaczynają swoją przygodę ze sportem amatorskim. Cudownie.


A wracając do treningu na medal? Zrobiony. 10km treningowo w 47:59 :) I medal z tasiemką w barwach Polski i Wenezueli . Cmentarz choleryczny musi poczekać.

czwartek, 17 października 2013

Kim jesteś? Jesteś maratończykiem!


Warszawa C

Mówi się o Polsce A i Polsce B. Czasem zauważa się istnienie Polski C. Ale Warszawę postrzega się najczęściej przez pryzmat seriali typu "Wawa Non-stop". Nie znam takiej Warszawy - jest ona wymysłem, jakąś aspiracją scenarzystów. Znam zwykłe, żyjące miasto. Znam rejony lepsze i gorsze.
Wczoraj podczas treningu wypuściłem się na Elsnerów. Kto bez sprawdzenia na mapie wie gdzie jest ta część Warszawy? Minąłem Targówek Fabryczny. Najpierw w miarę nowoczesne magazyny, ale z każdym kilometrem wbiegałem w coraz bardziej zaniedbane tereny. Z każdym krokiem miałem wrażenie, że cofam się w czasie. Najpierw do początku lat 90-tych. Małe warsztaty, obskurne sklepiki, odrapane szyldy, ceglane domki. Kiedy wbiegłem na drogę ułożoną z sześciokątów poczułem jakbym mijam kolejne tabliczki 1990, 1989, 1988... Jakieś składy nie wiadomo czego, stary przystanek autobusowy... O tym, że jestem w XXI wieku świadczyły tylko przydrożne śmieci. Magiczny las. To była właśnie Warszawa C. Nie Centrum, nawet nie złe dzielnice, ale zapomniany kawałek miasta. Znalazłem w Warszawie pejzaże z innej epoki.

Biegacz co 9 sekund

12.000 pakietów do tegorocznego XXV Biegu Niepodległości rozeszło się w ciągu 32 godzin. Średnio licząc w każdej minucie rejestrowało się 6,25 biegacza. Nowy zawodnik zapisywał się średnio co 9 sekund. W pierwszych 10 minutach rejestracji (tuż po północy) było na liście już 1090 osób.
Bieg Niepodległości, to kawał historii. Dla wielu, w tym dla mnie to pierwsza impreza biegowa w życiu. Szybka trasa, najczęściej sprzyjająca pogoda, tłum ludzi i mnóstwo życiówek. Do tego odświętna atmosfera i marszałek Piłsudski pozdrawiający biegaczy. Trzeba powiedzieć - lubię tę imprezę. Szkoda mi czasem, że bieg nie wróci na historyczną trasę, która wiodła spod kolumny Zygmunta do Wilanowa. Liczyła wtedy 11,2k. Później start przesunięto na Krakowskie Przedmieście, ale i tak nie mogła mieć żadnego atestu. Teraz tłum nie zmieści się na wąskich jezdniach Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Zdjęcie jest z czasów, kiedy trasa jeszcze kończyła się w Wilanowie. Pobiegłem wtedy 10km w 43:03 i zrobiłem życiówkę. Czyli co? Widzimy się 11.11 o 11.11?