piątek, 31 października 2014

Ostatni trening

To miał być ten trening, który w moim dzienniczku biegowym opisuję skrótem TbH. Trening bez Historii. Jeden z wielu podobnych, niczym nie wyróżniających się biegów. Ot – raptem 7 kilometrów po pracy. Dobicie kilometrażu. Po mieście, ze światłami na przejściach dla pieszych, z plecakiem. Bez zadań specjalnych. Ale nagle, zamiast tuptać, zacząłem biec. Jakby to miał być mój ostatni trening. Łapczywie łapałem to, co kocham w bieganiu. Bo skąd mam wiedzieć, że to nie jest właśnie ostatni trening?

Choć to ponad dwa lata – wciąż nie mogę zrozumieć. Choć raczej umiem zrozumieć, a nie potrafię się pogodzić. Czuję jej obecność. Była ważna w moim życiu, choć nasze relacje bywały bardzo wybuchowe. Po latach miłości i nienawiści zbliżyło nas nasze równoległe ojcostwo i macierzyństwo. Nasi synowie mieli tak samo na imię, ich daty urodzenia dzieliły trzy tygodnie. W jakiejś dojmującej pustce znaleźliśmy życzliwość i wzajemny szacunek. Z naszymi dziećmi chodziliśmy razem na stadion, czy kajaki. Nie rozmawialiśmy o tym co było, nawet nie bardzo o tym co jest. Cieszyliśmy się swoją obecnością i ciepłą akceptacją. To ona czekała na mnie na mecie mojego pierwszego maratonu. 10 kwietnia 2010 roku w swoim drugim poście na blogu napisała:


SOBOTA, 10 KWIETNIA 2010
w piątek 9 i sobotę 10 kwietnia pokazałam swój spód czterem ginekologom w dwóch szpitalach. pobrano mi raz krew.
zrobiono dwa przezpochwowe usg, które łącznie na dziewięciu zdjęciach uwieczniły moje (jak się okazuje), bogate wnętrze.
mam 34 lata.
ważę 56 kg przy wzroście 171 cm.
urodziłam pięć lat temu przez cięcie cesarskie chłopczyka.

od kilkudziesięciu godzin mam 
raka.


Wychodziła właśnie na prostą z ostrych wiraży swojego życia. Wydawało się, że wreszcie znalazła to, czego rozpaczliwie szukała przez ponad 30 lat. Ostatnie tygodnie jej walki zbiegły się z moją walką o życie syna. Dzwoniliśmy z Joanną do siebie – ona z onko, ja z oddziału dziecięcego. Wiedziała doskonale, że umiera. Śmiała się z tego i dodawała mi otuchy. Kiedy było naprawdę źle – pomogła rozkręcić zbiórkę krwi. Mówiła, że jej już nie będzie potrzebna. Dwa dni przed odejściem przysłała mi SMS-a. Jednego z tych najważniejszych w życiu. Wiedziałem, że to ostatnia wiadomość.

Na ciemnej warszawskiej ulicy poczułem jakby mi powiedziała – Leć! Łap chwilę. Carpe diem!

Starałem się wycisnąć z każdego kroku, z każdego oddechu jak najwięcej biegowego szczęścia. Nałapać ile się da. Poczuć każdy z miliona odcieni biegowego szczęścia. Wdychać każdą komórką. Nie przeszkadzały mi spaliny, nie przeszkadzały korki i zmęczeni ludzie wracający do domu. Biegłem całym sobą. Jakby to był mój ostatni trening?

PS.
Badajmy się. Unikajmy tego, co nas zabija. I z determinacją walczmy o marzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz