Zdjęcie z archiwum Allegro |
Marzec 1986, Zakopane.
Ostatni dzień kursu narciarskiego kończyliśmy zjazdem z
Gubałówki. Za kilkanaście lat górale pogrodzą stok i nikt już nie zjedzie. Ale wtedy
tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Poranną kolejką wjechaliśmy na górę. Ledwo
chodziłem w plastikowych skorupach bez żadnej regulacji. Były za duże,
powykrzywiane. Dobrze, że choć takie udało mi się pożyczyć. Na ramieniu
taszczyłem Polsporty Alu. Też nie moje. Ale były.
Rossignol
Mój sprzęt był najlepszą metaforą PRL-u. Poobijany, toporny
i brzydki. Ktoś kiedyś napisał, że zimną wojnę wygrali designerzy. Gdyby się
głębiej zastanowić, to jest w tym stwierdzeniu sporo racji. Polsporty
udawały, że są ładne. Wiązania beta udawały, że są nowoczesne. Dopóki moje narty
były w towarzystwie innych Polsportów – można było udawać, że jakoś to jest.
Ale gdy na stoku pojawiły się Rossignole, Volkle czy Fishery, wszyscy narciarze
kierowali swój wzrok ku ferii barw.
W poliestrowych burych kombinezonach, z krajowymi nartami wjeżdżaliśmy
pierwszy raz na tak dużą górę. Zjechanie z niej miało być kulminacją kursu,
sprawdzianem nabytych umiejętności. Jak to dzieciaki – byliśmy podnieceni i
rozchichotani. Aż do wagonika weszli ONI.
Dwie pary obłędnych Rossignoli. Dwóch opalonych plejbojów w
kolorowych kombinezonach zza żelaznej kurtyny. Każdy wyglądał jak George
Michael w Last Christmas. Pierwszy raz widzieliśmy go w kolorze, bo telewizory
w tamtych czasach mieliśmy czarno-białe. Zamilkliśmy i podziwialiśmy roześmianych
chłopaków. Każdy z nas chciał być kiedyś taki. Wyluzowany, kolorowy, opalony…
Mieć białe zęby, poliestrową opaskę na czoło i zachodnie narty. W wyobraźni
widzieliśmy jak płynnie śmigają robiąc te wszystkie krystianie, które nam za
nic nie wychodziły. Wpatrzeni wjechaliśmy na szczyt i ruszyliśmy na ćwiczenia.
Nasi idole stanęli na skraju stoku, wystawili buzie do słońca, oparli się o
kijki i nonszalancko uśmiechali się od naszych matek. Robiąc girlandy wskos
stoku widzieliśmy jak co i raz któraś szeptała drugiej coś na ucho i się
chichrały. Policzki miały czerwone – jak wtedy myślałem od mroźnego wiatru i
marcowego słońca.
Krupówki
To był długi dzień. Ćwiczyliśmy i w końcu na raty zjechaliśmy z Gubałówki. Każdy z nas wywrócił się wiele razy, walczył z
wypinającymi się wiązaniami, przeoranymi ślizgami nart i własną
nieumiejętnością. Ale na dole czuliśmy się spełnieni. Gubałówka była nasza. Nieśmiało coś przebąkiwaliśmy o Kasprowym.
Poszliśmy na obiadokolację do naszego domu wczasowego, a na wieczór – w nagrodę za zdanie egzaminu – ruszyliśmy na Krupówki. Z zapiekankami przechadzaliśmy się szeroko rozstawiając nogi i lekko unosząc ramiona jakby nas coś swędziało pod pachami. Krok zwycięzcy. Góra-dół. Dół-góra. Wydawało nam się, że w tłumie na deptaku każdy przechodzień myśli sobie: „Dzielni chłopcy, to oni dziś zjechali z Gubałówki”. Szukaliśmy wzroku obcych ludzi, żeby ćwiczyć tą bezczelną pewność siebie, którą dziś podpatrzyliśmy u dwóch plejbojów. Na koniec spaceru poszliśmy jeszcze raz napawać się naszym sukcesem. Pod samą dolną stację kolejki. Właśnie zjeżdżał jeden z ostatnich, pustych wagoników. Zza szyb biły kolory Rossingoli. Tak! Tych samych, które wjeżdżały z nami rano. Puściliśmy się biegiem w ich stronę, ale właściciele pięknych nart tym razem próbowali być niewidoczni. Starali się przemknąć do swojego dużego Fiata. Odwracali wzrok i udawali, że nie widzą zdziwionych min naszych matek.
Poszliśmy na obiadokolację do naszego domu wczasowego, a na wieczór – w nagrodę za zdanie egzaminu – ruszyliśmy na Krupówki. Z zapiekankami przechadzaliśmy się szeroko rozstawiając nogi i lekko unosząc ramiona jakby nas coś swędziało pod pachami. Krok zwycięzcy. Góra-dół. Dół-góra. Wydawało nam się, że w tłumie na deptaku każdy przechodzień myśli sobie: „Dzielni chłopcy, to oni dziś zjechali z Gubałówki”. Szukaliśmy wzroku obcych ludzi, żeby ćwiczyć tą bezczelną pewność siebie, którą dziś podpatrzyliśmy u dwóch plejbojów. Na koniec spaceru poszliśmy jeszcze raz napawać się naszym sukcesem. Pod samą dolną stację kolejki. Właśnie zjeżdżał jeden z ostatnich, pustych wagoników. Zza szyb biły kolory Rossingoli. Tak! Tych samych, które wjeżdżały z nami rano. Puściliśmy się biegiem w ich stronę, ale właściciele pięknych nart tym razem próbowali być niewidoczni. Starali się przemknąć do swojego dużego Fiata. Odwracali wzrok i udawali, że nie widzą zdziwionych min naszych matek.
Epilog
Ale dlaczego o tym piszę w kontekście biegania? Dziś do
markowego sprzętu i ubrań dostęp jest niemal nieograniczony. Buty do biegania
mają milion różnych systemów, powłok, biją po oczach starannie dobranymi
kompozycjami kolorystycznymi. Na ścieżkach mijam mnóstwo koszulek i spodenek z najnowszych
kolekcji . Smartfony z aplikacjami (są nawet takie, że nie trzeba biegać, a i
tak wrzucą, że zrobiliśmy jakiś trening), pulsometry, pasy, bidony, odblaski...
Wystarczy mieć pieniądze i można zrobić z siebie super-hiper-mega-ekstra-biegacza.
Ale tak jak Rossignole same nie zjechały z Gubałówki, tak samo sam biegowy
outfit nie pobiegnie.
Tymczasem pędzę na trening. Słuchając zespołu Akurat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz