środa, 25 czerwca 2014

Rzeźnik, na którego czekałem

1. Skurcze na Smereku, 2. Ekipa na balkonie,
3. A tam pobiegniemy jutro 4. Na mecie 5. Ostatni podbieg
Justyna wyłoniła się z wysokich traw Połoniny Caryńskiej. Sunęła leciutko niczym sarenka, była kolorowa i czysta. Amarantowe skarpety kompresyjne lśniły w słońcu. Wyszło pierwszy raz tego dnia. Od rana kropiło, padało, a w najlepszym razie było szaro i mokro. Biegliśmy od 3:30 i byliśmy ubłoceni i sponiewierani. Justyna była aniołem zesłanym nam do naszego rzeźnickiego piekła. Krzyknęła że już tylko 3km. Spojrzałem na zegarek – była 15:02. To znaczyło, że jest o co walczyć. Nagle zapomniałem o bólu, o skurczach, które jeszcze 2 godziny temu odbierały mi nadzieję. Szaleńczo rzuciliśmy się w dół ku Ustrzykom, ku mecie, ku marzeniom. Po 11 godzinach, 55 minutach i 58 sekundach zameldowaliśmy się z moim partnerem – Łukaszem na mecie 11 Biegu Rzeźnika.

Marzenie

Zaczęło się dawno temu. Od chodzenia po górach. Bieszczady poznałem na wylot. Kiedy tylko zacząłem biegać – jasne dla mnie było, że kiedyś będę chciał pobiec te 80km czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk. Marzyłem, ale i bałem się, pamiętałem to jak  sponiewierała mnie Chryszczata, ile kosztowało podejście pod Smerek, jak przemarzłem i upadłem na Caryńskiej. Pokonanie tej trasy w jeden dzień wydawało mi się niemożliwe. Ludzie, którzy tego dokonali wydawali mi się cyborgami. Mając ogromną pokorę wobec gór – wiedziałem, że jeśli chcę to zrobić – muszę być dobrze przygotowany. Nie przypuszczałem, że na realizację tego marzenia będę musiał poczekać aż 7 lat.
Budzik miał zadzwonić koło 2:00, ale o 1:15 już nie mogłem spać. Wstałem wypiłem ostatnią kawę, zacząłem się powoli pakować. Mój partner – Łukasz jeszcze spał. W kuchni gadałem więc z Karoliną – naszym logistykiem. Już dawno wstała żeby nam zrobić śniadanie, spakować plecaki i przygotować jedzenie na trasę. Trochę rozmawialiśmy, ale byłem tak spięty, że nie pamiętam nawet o czym. Na mundialu kończył się jeszcze ostatni mecz tego wieczoru, a ja zaczynałem kolejny dzień. O 2:00 wstali Łukasz i Paweł – nasz kierowca. Szybkie śniadanie, ubranie się i o 2:30 wyjechaliśmy spod Cisnej w kierunku Komańczy. Był środek nocy, a bieszczadzka szosa pełna była aut. Rozpoczynał się dla nas wszystkich bardzo długi dzień.

Oświadczyny

W Sylwestra oświadczyłem się, a Łukasz powiedział – „Tak”. Zgodził się pobiec ze mną w parze Bieg Rzeźnika. Ucieszyłem się bardzo, bo po pierwsze Łukasz był i jest dużo mocniejszym ode mnie biegaczem, po drugie, miał doświadczenie – ukończył Rzeźnika. A po trzecie jest bardzo fajnym i mądrym człowiekiem. Wie kiedy milczeć, wie kiedy mówić. Łukasz w parze dawał mi pewność i spokój. Pewność, że to ja będę słabszym ogniwem i spokój, że w razie czego Łukasz mnie wesprze. Trzecim ogniwem była Karolina. Mistrzyni logistyki i ogarniania wszystkiego w najbardziej napiętych momentach. Karolina zarządzała budżetem, planowała zakupy, skompletowała apteczkę, załatwiała noclegi i dbała o wszystkie drobiazgi.  Np. żeby na przepaku Łukasz dostał kanapkę z szynką, a ja tortillę z soczewicą i rukolą. Artur i Sport-guru zapewnili nam pomoc w doborze sprzętu do startu. Buty, koszulki, spodenki i skarpety kompresyjne.  Marudziłem i mierzyłem wszystkie chyba trailowe modele dostępne w sklepie aż dobrałem Brooks Cascadia. W ognistych kolorach – jak cały mój strój. Do tego czerwone kompresy i pomarańczowa koszulka. Ogień! Projekt Rzeźnik ruszył pełną parą.
Z Komańczy wylała się rzeka światełek. Czołówki trzęsły się w rytm kroków. Przed chwilą powietrze było kryształowo czyste, lekki deszcz zabrał resztki spalin. Ale teraz moje gardło rozrywały setki ostrych zapachów. Rozgrzewające maści, sprzęt, kosmetyki, tysiąc rodzajów potu...  Śniadanie podchodziło mi do góry, chwytałem tlen jak ryba. Zaczęło się źle. I choć ogólnie czułem się w dobrej formie, to brak oddechu i to, że na pierwszych kilometrach mijało nas mnóstwo osób waliło po głowie. Nie miałem woli walki, miałem tylko wolę przeżycia. Powoli biegliśmy ku Jeziorkom Duszatyńskim. 20 lat temu doszedłem do nich i niemal umarłem. Teraz dopiero się rozgrzewałem. Mięśnie były już ciepłe i elastyczne. Głowę trzeba było chłodzić. Wiedzieliśmy, że ten bieg zacznie się dopiero na podejściu pod Smerek. A może i później. Dlatego nie przyspieszaliśmy, trzymaliśmy spokojne tempo. Świtało. Ale ze mną było coraz gorzej. Mój układ trawienny wciąż pracował w trybie nocnym. Nie dobudził się i zaczął się buntować. Pierwszy raz wtedy pomyślałem, że mogę nie ukończyć. Za mną było dopiero kilkanaście kilometrów. To co mnie uratowało to ciągłe nawadnianie i naturalne żele. Odrobina konserwantów skręciłaby moje kiszki w ósemkę. Na szczęście miałem ze sobą domowej roboty (dziękuję Karolina) żele na bazie ryżu daktyli i banana. Leciutkie dla żołądka, ale dające mega power. Testowaliśmy je i ulepszaliśmy ich formułę na kilku maratonach, a przede wszystkim na Ultra Podkarpaciu. Na 70km wystarczyły mi trzy saszetki. Na Rzeźniku zjadłem 3,5. Kiedy dobiegaliśmy z Łukaszem do Cisnej – pierwszy poważny kryzys minął. Na zbiegu po bardzo śliskiej trasie wyciągu narciarskiego mijaliśmy jak szaleni. Za chwilę mknęliśmy w dół po 5:00 mając już w nogach ponad 30km w górach. Ale kiedy wpadliśmy na przepak w Cisnej mój żołądek po raz ostatni tego dnia dał o sobie znać gwałtownymi skurczami. Ulżyło…

Bieganie głową

Przez cały bieg Łukasz był dla mnie jak cień. Pół kroku za moim ramieniem kontrolował sytuację. Pozwalał żebym to ja dyktował tempo adekwatne do moich możliwości. Z wyrozumiałością znosił moje kryzysy. Kiedy zbiegaliśmy z Okrąglika skurcze mięśni już mnie nieźle wymęczyły. Przywodziciele spinały się za każdym razem kiedy stopa uciekała mi z płaszczyzny strzałkowej. A na biegu górskim działo się tak co kilka kroków. Walczyłem wtedy o równowagę, kilka koślawych kroków, podskoków i na chwilę mijało. Płaciłem bólem za Maraton Mazury, który pobiegłem 5 dni wcześniej. Wiedziałem, że tak będzie, ale po prostu musiałem tak zrobić. Zregenerowałem się na tyle na ile mogłem. Ale nie na 100%. Kiedy nogi nie niosą – zostaje głowa.
Najgorsze na maratonie czy biegu ultra, to zbyt wczesne odpalenie wszystkich pochowanych po kącikach świadomości automotywatorów. Jeśli jesteś na 20-tym kilometrze, to z perspektywy codziennego treningu – jest to bardzo daleko. Ale na biegu, który ma prawie 80km – to dopiero początek. Perspektywa „przede mną jeszcze 60km” potrafi dobić, odebrać motywację, nadzieję. Zawsze sobie wtedy dzielę dystans na mniejsze kawałki. Wtedy łatwiej znaleźć siły. Kiedy miałem za sobą już w nogach maraton – do mety było jeszcze ponad 35km. Ale do najbliższego przepaku już tylko 13km. I jeśli słynna Droga Mirka ma ok. 8km, to znaczyło, że do niej już tylko 5km. Czyli całkiem blisko. Podobnie dzieliłem sobie inne fragmenty. Często mierząc wysokość. Jeśli Caryńska ma 1297m n.p.m., a ja jestem już na tysiącu – to zostało tylko 300m. Co z tego, że w pionie. Trochę więcej niż Pałac Kultury. A on wcale nie jest taki wysoki jak się spokojnie idzie po schodach. 200m do szczytu? To tylko 8 razy po schodach na 10 piętro w bloku mojej mamy.

Drugie życie

Bieg Rzeźnika zaczął się dla mnie w Smereku. Przyszedł drugi kryzys. Skurcze trzęsły nogami tak, że nie byłem w stanie zmienić skarpet. Na przepaku spędziliśmy 15 długich minut patrząc jak na trasę ruszają Ci, których przed chwilą wyprzedzaliśmy. Na sztywnych nogach przeszedłem przez matę do pomiaru czasu i ruszyłem na połoniny. Tuż przed pierwszym podejściem siedział wiolonczelista i grał. Najpierw pomyślałem, że mam halucynacje, ale Łukasz też go widział. Scena była surrealistyczna, ale niezwykle miła. Ten sposób kibicowania był wyjątkowy, ale na całej trasie spotykaliśmy się tylko i wyłącznie z życzliwością i wsparciem. Turyści schodzili ze szlaku, robili nam miejsce żebyśmy mogli biec albo wyprzedzać. Z ogromną wyrozumiałością dodawali nam otuchy w najtrudniejszych chwilach. Z ich perspektywy robiliśmy w pół dnia wycieczkę, na którą oni potrzebowaliby co najmniej 4 dni dobrego marszu. Na Połoninie Wetlińskiej pomimo nienajlepszej pogody było sporo ludzi. Trzymałem się jeszcze na tych drewnianych kołkach, które kiedyś były moimi nogami. Ale zbieg od Chatki Puchatka ku Berehom był trzecim wielkim kryzysem na trasie. Czekałem kiedy tylko upadnę i wybiję sobie zęby, połamię kończyny albo po prostu rozwalę czaszkę. Na stromych kamiennych schodach mógłbym równie dobrze chodzić na szczudłach. Miałem podobną równowagę. W desperacji zacząłem schodzić tyłem. Rozciągnąłem łydki i nagle okazało się, że mogę biec dalej. Najpierw biegłem w dół dość asekuracyjnie, ale kiedy kolejne fale skurczów nie nadchodziły – pozwalałem sobie na trochę więcej. Na przepak w Berehach wbiegłem już w miarę normalnie. Przede mną było ostatnie duże podejście. Tylko jedno. 9km do mety. Dostałem drugie życie.

Pustka

Tak, jestem bardzo zadowolony. Tak, zrobiłem coś o czym większość ludzi nawet nie ma siły żeby zamarzyć. Zrealizowałem wszystkie założenia. Spędziłem kilka dni z fantastycznymi ludźmi. Wspaniałym partnerem, znakomitą ekipą. W najpiękniejszych polskich górach. I czuję pustkę. To o czym mówili mi kiedyś Ironmani. Pytanie – co dalej? Co jeszcze? Co bardziej? Skończył się pewien etap. Świat sportów wytrzymałościowych kusi setkami perspektyw. Ale nie wiem, w którą stronę pójść. Maraton na jesieni – mały cel, ale to tylko etap. Ironman – wcale tak mocno mnie nie kusi jak kiedyś… Wszedłem na swój szczyt i rozglądam się. Gdzie iść dalej? Którym szlakiem? Co będzie teraz MOIM celem. Na szczycie zawsze jesteś sam…

PS.
Wielkie podziękowania dla:
·         Łukasza – znakomitego biegacza, wspaniałego człowieka i idealnego partnera
·         Karoliny – mistrzyni logistyki, czarodziejki odżywek
·         Artura i ekipy Sport-guru – za wsparcie sprzętowe, bez Was to by nie było możliwe
·         Pawła i Marty – za pomoc na miejscu

·         Wszystkich, którzy mi dobrze życzyli po drodze

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Drugie życie - Brujita

Dwa życia Brujity. Nowe na medal i stare.
Lusterko zbiło się godzinę przed startem.
Po dwóch kilometrach już mocno dyszała. Tempo było spacerowe, warunki do biegania wymarzone, ale ona biegała pierwszy raz w życiu. Podbieg się skończył, a po prawej stronie otworzyła nam się piękna perspektywa na jezioro Bełdany. Oboje westchnęliśmy z zachwytu. Na ten widok będziemy potem czekać, wracać do niego. Minie równo rok.
Na luzie zrobiliśmy podbieg. Jezioro Bełdany zachwyciło nas tak samo jak rok wcześniej. Za nami było już 12 kilometrów. Do mety zostało jeszcze 30. Ale teraz to nie miało znaczenia. Wiedziałem, że da radę. Jeśli tylko się nie zagotuje. Pierwszy maraton potrafi wzbudzić niesamowite emocje. Ale biegła perfekcyjnie. Serce było gorące, ale głowa chłodna. Fizycznie była dokładnie w tym samym miejscu co rok temu. Sportowo, mentalnie – biegła obok mnie nowa osoba. Brujita, która narodziła się w błotach pod Lublińcem. Nowy człowiek, który nie musiał już niczego maskować histerycznym śmiechem, który tak dobrze pamiętałem sprzed roku.
O 6:30 w hotelowym holu stało dzikie zwierzę schowane w ciało dziewczyny. Widziałem jak jego oczy rozglądały się czujnie cały czas czekając na cios. Zwierzę zacisnęło dziewczynie usta, ścisnęło gardło. Kazało ciału wstać o świcie i biec. Zaczynał się właśnie drugi dzień szkolenia. Drugi dzień zawsze jest po pierwszym wieczorze. Ostatni wojownicy wracali właśnie do swoich pokoi. A zwierzę stało i czekało na bieganie. Truchtaliśmy po mazurskim lesie, w którym za kilka godzin miał się odbyć II MCI Maraton Mazury. To znaczy ja truchtałem, bo zwierzę walczyło o każdy oddech, o przetrwanie. Niewytrenowane ciało, nieodpowiednie buty, zmęczenie… Ale dziewczyna wlokła się czasem ze łzami w oczach, czasem chwytając tlen jak ryba. Cały czas tracąc mnóstwo sił na spięcie związane z brakiem bezpieczeństwa i drugie mnóstwo na maskowanie tego zdenerwowania. Pomimo tej niepewności widziałem wielką niezłomność. Zauważyłem też, że dziewczyna w tą swoją siłę nie wierzy, może nawet nie wie jak jest piekielnie mocna. Nie zdaje sobie sprawy, że może wszystko.
Nie wiedziałem jeszcze, że ten hart ducha wykuty był wieczną walką o przeżycie. O zaspokojenie podstawowych w hierarchii Maslowa potrzeb. Dopiero z czasem, oswajając to wewnętrzne dzikie zwierzę poznawałem jego historię. Powiedzieć, że życie się z nią nie pieściło, to dużo za mało. Kolejne rzeczy, których się dowiadywałem o tym co przeżyła wprawiały mnie w osłupienie, sprawiały, że czułem dziką bezsilność wobec tego co było. Zaczynałem rozumieć determinację, dostrzegałem blizny. Po dwóch miesiącach biegania zrobiłem coś, co z punktu widzenia fizjologii wysiłku nie miało większego sensu – wziąłem dziewczynę ze zwierzęciem na Bieg Katorżnika. Trudny, długi start ze stosunkowo małą ilością biegania. Przepracowaliśmy właściwie tylko podstawy. I rzuciłem ją na głęboką wodę jeziora Posmyk. Przez 3 i pół godziny była tam tylko ze sobą i demonami swojej przeszłości, które topiła w bagnach. Kiedy zobaczyłem jak wybiega na przedostatnią prostą wiedziałem już, że narodził się nowy człowiek – Brujita. Mała wiedźma – jak w Urodzonych Biegaczach. Zacięta, dokonująca cudów mała kobieta, która tylko dzięki swojej głowie wyprzedzała na trasie zawodowych żołnierzy. W gnijących bagnach, w brudzie kanałów melioracyjnych pojawiło się oczyszczenie.
Właśnie minął rok biegania. Brujita realizowała swoje marzenie – przebiec maraton. Nie byle jaki. Maraton Mazury. Ten sam czas, to samo miejsce. Czas zataczał koło. Od początku szliśmy w miarę równym, spokojnym tempem. W połowie dystansu uciekła nam jeszcze jedna dziewczyna, ale potem wyprzedzaliśmy tylko my. Na zbiegu, na płaskim, na podbiegu. Na drodze gruntowej i na asfalcie. Przy znaku 40 dogoniliśmy jeszcze jednego chłopaka. Poderwał się do walki i we trójkę biegliśmy prawie dwa kilometry. I wtedy stało się coś najpiękniejszego co może się zdarzyć na maratonie. Półtora kilometra przed metą Brujita włączyła trzeci bieg. Widziałem szok w oczach naszego współtowarzysza, któremu nagle zaczęliśmy odjeżdżać. Było trochę pod górę, a Garmin wskazywał, że to jeden z naszych najszybszych kilometrów. Wiedziałem, że ona wie, że to właśnie zrobiła. Że nie ma już żadnej wątpliwości. W wielkim stylu wbiegała na metę swojego pierwszego maratonu. Jednego z najtrudniejszych.

Za Brujitą jest rok pracy. Prawie 2000 kilometrów. Ani jednego treningu opuszczonego „bez usprawiedliwienia”. Praca organiczna. Od podstaw. Bez najmniejszego kredytu. Nie była to droga usłana płatkami róż, ale pełna kolców i cierni. Droga przemiany. Zaszczute zwierzę gdzieś zniknęło. Zamiast niego jest pewna swej wartości kobieta. Wie, że tego co zrobiła, nigdy nie odbierze jej żadne tsunami, które do tej pory regularnie niszczyło to, co chciała zbudować. Przebiegła coś więcej niż maraton…

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Nie przywykłem do biegania w czubie stawki

Szkoła, do której chodzą moi chłopcy co roku organizuje wielki piknik. Zawsze atrakcją były mecze siatkówki rodzice kontra nauczyciele. Kocham grać w siatkę, więc te mecze były dla mnie zawsze lekką frustracją. Nie chodzi o poziom, sam grywam już sporadycznie, więc robię koszmarne błędy. Ale siatkówka żeby miała sens wymaga minimum zgrania. Przebicia na 3. W grupie osób, które widzą się raz do roku i nie zawsze znają swoje imiona – jest z tym kłopot. W tym roku jednak jeden z rodziców namówił szkołę na minimaraton. Charytatywny bieg rozgrywany na dwóch dystansach – 2km i 4km. W imprezie wzięło udział ok. 100 rodziców.
Od Ultra minął dopiero tydzień, nogi wciąż miałem ciężkie, brak szybkości. Ale bez fałszywej skromności mogłem obstawiać, że będę w czubie. Przed startem trwał pokaz sił. Biegacze w koszulkach z różnych maratonów, dziewczyna w koszulce Ironmana… Ale też grupa rodziców w zwykłych strojach. Ludzi, którzy chcieli po prostu przejść te 2km w szczytnym celu.
Bez wyrzutów sumienia stanąłem w pierwszej linii. Wybiła 14:00. Upał sięgał 30 stopni. Ruszyliśmy. Pierwsze kilkaset metrów w tempie grubo poniżej 4:00. Choć trasa mocno krosowa i pełna dziur w drodze. Po 500m zostaje nas z przodu grupka koło 8 osób. To kluczowy moment wyścigu. Dwóch zawodników utrzymuje tempo po ok. 3:40, a ja i trzy kolejne osoby walczymy o utrzymanie tempa w granicach 4:10-4:15. Trasę znam doskonale – często robię na niej treningi. Obiegamy szkołę. Pierwszy kilometr wychodzi w 3:57. Wiadomo, że dalej będzie ciężej. Pierwsza dwójka odchodzi, jestem w 5-6 osobowej grupie pościgowej. Widać u nas kto ma siłę, a kto właśnie osiąga horyzont swojej wytrzymałości. Wyprzedza mnie jeszcze zawodnik w białej koszulce, ale wiem, że nie utrzyma tego tempa. Upał niemiłosierny. Nogi nie podają szybkości, więc staram się utrzymać to co mam. Dziury w drodze są wypełnione błotem. Rozchlapujemy je mocnymi krokami. Zostaje nas w grupie pościgowej trzech. Na drugim okrążeniu już nie słyszę za sobą sapania, odbiegliśmy tym, którzy nas ścigają. Kolejność ani drgnie. Mamy siebie na 5-10m. Biegnę piąty, ale nie mam już zapasu szybkości. To nie ten moment. Finisz jest leciutko pod górę. W świadomości robi się wąski tunel, na którego końcu jest meta. Pole widzenia zawężyło się. Wpadam na metę piąty. Zadowolony. Mija spora chwila nim przybiegną następni.

Rzadko bywam tak wysoko w biegach. Rzadko tak naprawdę się ścigam. Rzadko biegam w czubie. Jest inaczej, gdy mniej uwagi niż kontroli tempa muszę poświęcać rywalom. Rzadko czuję, że biegam jednak lepiej od przeciętnego „Kowalskiego”. Rzadko tak głęboko zanurzam się w kwasie mlekowym. Ale uwielbiam to mrowienie mięśni, gdy drżą nie tylko nogi. Teraz przede mną już tylko ultra.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Zostać Ultramaratończykiem

1. Najlepsze momenty. 2. Jeszcze nie Ultra. 3. 6:00 4. Tyczyn 5. Zarzecze 6. 50km za mną 7. Zgłobień 8. Meta. 9. Dziękuję

Biegniesz. Żeby nie zwariować wyznaczasz sobie jakiś punkt na horyzoncie. Miejsce, do którego chcesz dobiec. Wyłączasz myślenie i po prostu biegniesz. Wlepiasz wzrok w ziemię, patrzysz żeby nie zahaczyć o jakiś korzeń, kamień czy inną przeszkodę. Wzrok podnosisz dopiero jak osiągniesz cel. Wtedy, żeby nie zwariować wyznaczasz sobie jakiś punkt na horyzoncie. Miejsce, do którego…
Prawie równo 8 lat temu przebiegłem kilkanaście minut. To był pierwszy punkt na horyzoncie. Pobiec ciut więcej, pobiec ciut szybciej. Pierwsze 10km w rewelacyjnym wówczas czasie 55 minut. Pierwszy maraton. Złamać 4 godziny. Złamać 3:30. Wrócić po kontuzji…
Kiedy tylko wyjadę poza Warszawę w mediach zdarza się coś niesłychanego. Jestem w Łodzi – do głównych serwisów informacyjnych wchodzi informacja o czymś co się dzieje w Łodzi. Białystok? Jakiś news z Podlasia. Jadę do Koszalina – niesłychane… Zachodniopomorskie na fali. Nie wiem czy to kwestia szczęścia, obstawiałbym raczej ukierunkowaną percepcję. Podobnie było jesienią podczas szkoleń w Rzeszowie. Kiedy wróciłem do hotelu w internecie trafiłem na jedną informację z Podkarpacia. 31 maja wokół Rzeszowa odbędzie się I Ultramaraton Podkarpacki. Przeznaczenie?
W Zgłobieniu na 55kilometrze zdążyłem jeszcze napisać. Małe kryzysy już były. Czekam na ten duży. Kiedy wydawało się, że właśnie nadchodzi, okazywało się, że to jeszcze nie teraz. Wystarczyło ograniczyć zbędne funkcje życiowe takie jak gadanie, czasem dać sobie chwilę odpocząć i mogę napierać dalej. Rzeczywiście – było teraz ciężej, ale odcięcia mocy nie było. Włączyłem swoją liczbową mantrę. Mam swoje zaklęcia, swoje głowo-wypełniacze dzięki, którym krok za krokiem zbliżam się do mety. Przećwiczone, przeliczone na 17 maratonach, które są za mną. Na setkach treningów. Na ponad 3000km, które przebiegłem w ostatnich 12 miesiącach. Dyskomfort. Ból. Znużenie. To minie. Ultrasem będę już zawsze. Wbiegając na bulwary, które doskonale znałem z rzeszowskich treningów czuję niemal zapach mety. Na chwilę przytłumiony podpałką z grilla. Boże! Przecież jest koło południa. Niektórzy dopiero wstają, knajpy dopiero ustawiają krzesła, zaczynają piec te wszystkie kiełbasy i karkówki. Ja mam na liczniku prawie 70km i właśnie dobiegam do kolejnego punktu na moim horyzoncie. Z miejsca, w którym byłem maratończykiem staję się Ultra. Pause. Rewind.
Mam komfort, że mogę wstać nawet o 3:50. Mieszkam w hostelu przy samym rynku – 15 metrów od startu i mety. Wszystko mam przygotowane, już wieczorem poukładałem wszystko na piękne kupki, teraz tylko muszę wybrać wariant w zależności od pogody. Bułka z dżemem, krótka toaleta, szkła i o 4:17 jestem na dole. Do startu kilka minut. Powoli dociera do mnie, że właśnie zaczynam nowy rozdział w księdze mojego biegania. Przede mną 71 kilometrów. Maraton i długie wybieganie razem. Przede mną w tłumie biegaczy stoi dwóch młodych chłopaków w trampkach i skórzanych kurteczkach. Jeszcze nie wytrzeźwieli, jeszcze nie wrócili do domu z imprezy. Załapali się na start i postanowili z nami kawałek potruchtać. Bawimy się setnie, chłopaki mają dystans do siebie, zapraszają po drodze na śniadanie. Dzięki temu mam dużo mniejsze napięcie przedstartowe. Nie myślę za bardzo o tym co mnie czeka. Cieszę się chwilą i śmieję z absurdu sytuacji. Po kilometrze, po półtora chłopaki odpadną, jeden się mocno zmęczy tempem ok. 5:40/km. Na asfalcie tego tempa nie czuję. Dopiero na 7km skręcamy na łąkę i zwalniamy. Cały czas staram się wyłączyć lampkę z napisem „Rywalizacja”. Mam tylko ukończyć. Sprawdzić wszystko. Czuję się mocny, ale widzę, że zawodnicy przede mną na pierwszych większych podbiegach przechodzą w marsz. Robię tak samo. Nie spieszę się. Mam czas.
Poranek jest wilgotny, idealny do biegania. W lesie momentami czuję się jak w górach. Takie typowe łojenie. Mijają kilometry, minuty, godziny. Przed 7:00 wbiegam do Tyczyna. Jakość punktu żywieniowego zaskakuje bardzo na plus. Zaangażowanie wolontariuszy – jeszcze bardziej. To ten typ wschodniej życzliwości z jaką spotykasz się na np. Maratonie Lubelskim. Łapię orzeszki. Cudownie przełamują smak. Na mecie jeszcze będą na mnie czekały. Kierunek Zarzecze. Spory kawałek biegnę z Violą i jej seterem Piranią. Biegną dłuższą trasę na 115km. Są niesamowicie dzielni i waleczni. Na punkcie żywieniowym uciekną mi podczas gdy będę napełniał bukłak. W Zarzeczu znowu spotykam wspaniałych ludzi. Na widok arbuza moje ślinianki dostają euforii. Kawałek dalej najgorsze 400m biegu. Trasa wydzielona pachołkami na poboczu drogi krajowej nr 9 (Radom-Barwinek). Niestety – przy takiej długości biegu tą cenę trzeba zapłacić. Na szczęście zabezpieczenie przez policję jest perfekcyjne. Zbiegam z drogi i zaczyna się długi, ciężki podbieg. W nogach mam już niezły krossowy maraton. Na szczęście jest za chwilę jest las. Znowu łoimy góra, dół. Choć „łoimy” to za dużo powiedziane. Raczej „łoję”. Jestem w samym środku czegoś, co nazywa się samotnością długodystansowca. I jest mi z tym dobrze. Kiedy wybiegamy do jakiejś miejscowości spotykam biegacza – żołnierza z Rzeszowa. Ze 2-3 kilometry pokonujemy razem trochę rozmawiając. Niewiarygodne, ale to najdłuższa moja interakcja z innymi zawodnikami na tym biegu.
Do Zgłobienia prowadzi szutrowa droga między łąkami. Maki, chabry, kaczeńce. Kilka razy zatrzymuję się i zbieram kwiaty. To jedyny, symboliczny sposób w jaki będę mógł okazać moją wdzięczność dla dziesiątek wolontariuszy, dzięki którym mogę realizować swoją pasję. Zgłobień jest piękny o tej porze roku… Napełniam bukłak, wciskam żel i patrzę przed siebie i widzę na horyzoncie punkt, do którego muszę teraz dobiec.
Po 8 godzinach i 25 minutach wpadam na metę na rzeszowskim rynku. Lekko otumaniony. Zachwycony. Dobiegłem do miejsca, które wydawało się tak odległe, że nieosiągalne. Zostałem Ultramaratończykiem. Siedząc na studni przemywam twarz wodą. Zerkam na medal, z którego patrzy na mnie Piotr Kuryło. Podnoszę wzrok i szukam na horyzoncie następnego punktu, do którego teraz dobiegnę.

Podziękowania
Artur Chyła i Sport-Guru – za wsparcie
Brujita – za inspirację i logistykę
Rich Roll – za weganizm
Vi, Pirania i Robert – za wspólne chwile

Jan i Adam – za to, że byliście ze mną w najtrudniejszych, ale i najpiękniejszych momentach