poniedziałek, 22 grudnia 2014

Don't stop me now!

(c) TVN24
W bloku naprzeciw światło paliło się tylko w jednym oknie. Lud pracujący stolicy spał jeszcze pod ciepłymi kołdrami. Nad ranem przychodzi zawsze najlepszy sen. Wreszcie głęboki i regenerujący. Mój budzik miał zadzwonić za chwilę. 5:40 zbliżała się nieuchronnie, ale ja się przebudziłem. Na dworze było ciemno i lało jak z cebra. W grudniu powinienem był się spodziewać śniegu, ale padał deszcz. Pewnie, chciałem jeszcze chwilę poleżeć. Złapać jeszcze godzinę tego dobrego snu. Ale wstałem. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że nie pamięta się tych wszystkich dni, podczas których śpimy godzinę za długo. Wypiłem kawę, zjadłem pół banana, spakowałem plecak i ubrany stanąłem w drzwiach.
Z altanki śmietnika wystawała wyciągnięta na wprost moja lewa ręka. Łapałem satelity i odwlekałem moment, w którym będę cały mokry. Wiedziałem, że musi nastąpić, ale chciałem jeszcze chwilę wierzyć, że ta ulewa zaraz przejdzie. A nie był to ciepły letni deszczyk…  To był typ jesiennego  skurwysyna, który lodowatym prysznicem odbiera chęci i radość z biegania. Ten typ, który każdą przenikliwie zimną kroplą próbuje Ci udowodnić, że musisz być idiotą, żeby wyjść na taką pogodę. „Satelity znalezione”…
Na drugim kilometrze dygotałem. Ciało jeszcze nie zdążyło się rozgrzać, kierowcy chlapali lodowatym błotem, a ja starałem się jeszcze omijać kałuże. Stopy miałem jeszcze w miarę suche. Wiedziałem, że prędzej czy później nastąpi ten moment, w którym każdy krok będzie chlupotem. Chciałem odwlec tę chwilę.
Nie było pięknie. Nie było śpiewu skowronków, wschód słońca też się schował za grafitowymi chmurami. O tym, że zaczął się dzień świadczyły tylko gasnące latarnie i wzmożony ruch na drogach. Piesi zapadali się w wiatach przystankowych, nieliczni walczyli z wywróconymi na drugą stronę parasolami. Byłem nigdzie. Daleko od domu, daleko od pracy. Marzyłem o ciepłej herbacie, ale przed 7:00 w Warszawie wszystko jest jeszcze zamknięte. Poza sklepami „Alkohol 24h”. Deszcz nie przestawał padać. Buty przy każdym kroku tryskały małymi fontannami. Przede mną było jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut.
Za zakrętem postawił mnie do pionu wmordewind. Smagał twarz igiełkami. W każdej kropli była maleńka zapowiedź zimy. Mrużyłem oczy i biegłem. Bo to był jeden z TYCH treningów. Nie tempo, nie objętość, nie technika… Czysta wola walki. Pokonywanie lenistwa, zniechęcenia i wygodnictwa. Naprawdę nic strasznego by się nie stało, gdybym odpuścił tego dnia. Ale dni, w których odpuściliśmy nie pamiętamy.
To był jeden z TYCH treningów, które sobie grzecznie opakuję w sreberko. Schowam do lodówki i będę trzymał na specjalne okazje. Na 40-ty kilometr maratonu. Na 65-ty kilometr ultra. Zabiorę go ze sobą i odpakuję w odpowiednim momencie. Powiem sobie: „Nie po to wstawałeś przez całą jesień i zimę o 5:40, żeby teraz odpuszczać! Po to robiłeś te mniej fajne treningi, żeby teraz, w chwili słabości, móc powiedzieć sobie – najgorsze już za mną, teraz nikt mnie zatrzyma.”


sobota, 13 grudnia 2014

Bieganie jest nudne!

Pixabay


Biegam regularnie już prawie 9 lat i powiem Wam coś: bieganie jest nudne! Cudowne, ale nudne. Herezja? Może trochę tak. Czułem to od jakiegoś czasu, ale nie potrafiłem tego zwerbalizować. Ale dziś rano, kiedy leżałem w wannie tytuł tego felietonu przyszedł do mnie sam. Zanurzony w ciepłej wodzie zrozumiałem. Bieganie jest nudne.

Oczywiście, nie w taki sposób jak o tym myślą niebiegający mugole. Jeśli ktoś sporadycznie wychodzi potruchtać, to wiem, że trudno jest złapać tę biegową koncentrację na rytmie kroków i oddechów. Na pewno sporty zespołowe dają więcej stymulacji i bodźców na minutę, ale bieganie daje inny rodzaj doznań. W tym sensie – nie jest nudne. Nudne stało się dla mnie coś innego…

Siedziałem w kuchni obskurnego hostelu gdzieś w Europie. Przez korytarz przewijali się identyczni backpackerzy. Wszystko było do bólu konwencjonalne. Dormitoria, trasy turystyczne i kolejne destynacje. Te same przewodniki i konserwy. Dziewczyny w krótkich spodenkach i traperach, chłopaki w bojówkach i T-shirtach. Where are you from? Have you been to…? Do you know how to get to…? It’s absolutelty amazing and uncommon place! Small-talki i licytacja, kto dotarł w bardziej „nieturystyczne” miejsce. Grupa ludzi, których trajektorie życia przecięły się w tym miejscu i czasie, ludzi którzy zobaczą się raz w życiu. I wśród gwaru podchmielonych zdobywców świata przysiadł się V. Przy kolejnym sączonym piwie spytał mnie: „But deep in your heart, are you a happy man?”. Przegadaliśmy pół nocy i rozjechaliśmy się do naszych światów.

Jest taki dowcip: Po czym poznać na imprezie triathlonistę lub biegacza? Po niczym, sam Ci o tym powie. Bieganie bardzo karmi ego biegającego. Dlatego niezbyt lubię imprezy z biegaczami. Życiówki, nowe buty, ciężkie treningi, udane starty… Trasy, błędy pomiaru, odżywianie, kolejne wyzwania… Słyszałem to setki razy, sam o tym mówiłem o tym tysiące razy. Miliony. Tak moi drodzy… o większości z Was wiem jaki macie rekord w maratonie, gdzie pobiegniecie w przyszłym roku, jakie są Wasze ulubione buty. A nie wiem kim jesteście. Tak po ludzku. Gdzie pracujecie, jacy jesteście „deep in your heart”… Bo bieganie to często wygodna poza, ucieczka, łatwy sposób karmienia własnego ego. Sam wiem o tym najlepiej. Ale za kilometrami stoi człowiek. Za życiówkami, wybieganiami jest „real life”. Mniej spektakularne. Ten nasz piec, w którym  palimy treningowymi endorfinami. Znam ludzi, którzy biegają kompulsywnie. Znam takich, którzy biegają straceńczo. Znam takich, którzy uciekają i takich, którzy gonią. Wszyscy oni też mieszkają po trochu we mnie. Znam te historie…


Dziś wieczorem kultowy „Bieg od Metra”. Ponad 23km wzdłuż wciąż jedynej linii warszawskiego metra. Prawie 3 godziny (światła, skrzyżowania itp.) w tempie konwersacyjnym. Nie chcę dziś gadać o bieganiu. To jest nudne. Chcę słuchać o Was. Bez odznak w endo, bez statusów na fejsie. Bo ciekawi są ludzie. Bieganie jest nudne.

piątek, 5 grudnia 2014

Forum Idiotów


Jestem zwierzęciem internetowym. Zakochałem się w sieci 20 lat temu. Żeby połączyć się z Internetem musiałem wypożyczyć z pracowni komputerowej „dyskietkę internetową”. Była to duża 5 ¼ cala miękka dyskietka systemowa z wgranymi driverarami, które pozwalały odpalić na wydziałowym Novellu usługę telnet. Dalej unixowy serwer i hulaj dusza! Gopher, IRC, lynx… I chociaż było wtedy bardzo mało zasobów, bardzo mało ludzi, to cyberświat fascynował. Odkrywał niemożliwe do tej pory obszary poznawania ludzi z drugiego końca świata. Nagle okazywało się, że gdzieś w RPA żyje człowiek, który słucha tej samej niszowej kapeli z kaset magnetofonowych… Tak zaczęła się lawina.

Pytanie: Drogi fejsbuczku, jakie buty biegowe polecacie do biegania?
Odpowiedź: Ja polecam model X firmy Y. Sam w nich biegam. Więc na pewno będą dla Ciebie dobre.
Pytanie (niezadane): A jaki rozmiar polecasz?

Wielkim odkryciem internetu okazało się odnajdywanie ludzi o podobnych poglądach, zainteresowaniach, fascynacjach. Ludzi zakręconych na punkcie swojego hobby. Niejedną noc zawaliłem dyskutując na IRCu o niuansach, zawiłościach i smaczkach różnych utworów. Penetrowałem sieć w poszukiwaniu forów, dyskusji,  które fascynowały mnie poznawczo, choć były bardzo odległe od moich zainteresowań. Fani Harrego Pottera, kibole, radiotelegrafiści, miłośnicy niecodziennych praktyk seksualnych, maratończycy…

Pytanie: Drogi fejsbuczku, biegam od dwóch miesięcy i wczoraj pierwszy raz udało mi się pokonać 10km. Marzę o przebiegnięciu maratonu za 2 miesiące. Myślicie, że to dobry pomysł?
Odpowiedź1 : Tak! Maraton jest spoko. Też chcę w tym sezonie zadebiutować.
Odpowiedź2: Nie wierz tym, którzy mówią, że powinnaś poczekać z debiutem. Dasz radę!

Zaraz, zaraz… Czy ja napisałem „maratończycy”? Z zapartym tchem czytałem dyskusje, porady, artykuły, relacje… Zacząłem się wkręcać. Wiedziałem, że to nie dla mnie, ale podziwiałem. Czytałem, ale nie śmiałem nawet o nic zapytać. Na odwagę zebrałem się kilka dni przed moim pierwszym maratonem. Pochwaliłem się swoimi nędznymi treningami i szalonym pomysłem, żeby przebiec maraton. Wylano mi wtedy na głowę kubeł zimnej wody. Taki sam, jaki i ja wylałbym dziś, gdyby ktoś chciał przebiec maraton biegając po 20-30km tygodniowo.  Z tym, że dziś odpuściłem „poradnictwo” na grupach i forach biegowych. Dziś zamiast kubła zimnej wody, można dostać wiadro pomyj.

Pytanie: Przebiegłem 10km w 51 minut. Za miesiąc chcę złamać 40 minut. Jaki trening polecacie?
Odpowiedź: Rób co drugi dzień kilometrówki po 4:00. Najpierw 3, potem  5 i tak dalej aż do 12 w serii. Jak ktoś z Was myśli inaczej, to jest tępą dzidą, bo ja biegam 10km w 38minut.

Kiedyś o bieganiu nie wiedziałem nic. Przez lata się dokształcałem, zrobiłem kurs Instruktora Sportu w Lekkiej Atletyce. Jeździłem na obozy, podglądałem i podpytywałem trenerów, słuchałem wykładów, czytałem artykuły i książki. I dziś o bieganiu wiem – „trochę”. Zresztą słuchając wykładu doktora Huberta Krzysztofiaka, który jest lekarzem kadry PKOl , co chwila słyszałem, jak wielu rzeczy on nie wie. Jak wiele jest domysłów, obszarów niezbadanych i luk. Im głębiej wchodzimy w jakiś temat, tym więcej pytań, nie odpowiedzi. Ale moje „trochę”, to więcej niż „niewiele” sprzed kilku lat i „nic” z samego początku. Dlatego wkurwia mnie wszechwiedza laików. Brak odpowiedzialności za kretyńskie porady, których udzielają przekonani o swej nieomylności .

Pytanie: Moi drodzy, mam kontuzję, boli mnie stopa nawet jak chodzę. Co robić, bo kocham biegać?
Odpowiedź: Weź ketonal i biegaj.

Jest takie powiedzenie: Dopóki nie wszedłem do internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów. Każdego dnia przekonuję się, o prawdziwości tej tezy. Niestety też na niwie biegowej.
Jedną z największych zalet internetu jest jego egalitaryzm. Każdy może zaistnieć i zdanie każdego jest równie ważne. Demokracja idealna. Ale ma to również ciemną stronę. Równie ważny jest głos mędrca i idioty. Fachowca i laika.

PS.
Wszystkie cytaty powstały na podstawie prawdziwych dyskusji na forach biegowych.

wtorek, 2 grudnia 2014

Subiektywny Ranking Biegów 2014 roku

Nie wierzę w głosowania przez internet. Są to zazwyczaj konkursy popularności i żebrolajków. Wierzę w opinię ekspertów. Subiektywną ocenę. Tak, wiem, big data, opinie, ankiety, zaawansowane metody statystyczne... Ale i tak wierzę w moc obliczeniową naszego mózgu, w te heurystyczne procesy, które odbywają się poniżej poziomu naszej świadomości. W Gladwellowski błysk. I tak stworzyłem mój subiektywny ranking najlepszych imprez biegowych 2014 roku.




Metodologia

Do sporządzenia rankingu biegów 2014 użyłem najpotężniejszej maszyny obliczeniowej do jakiej mam dostęp – własnego mózgu. Odstawiłem Excela. Nie analizowałem, nie przyznawałem punktów, wag, gwiazdek. Zaufałem pierwszym odczuciom. Zestawiłem moje starty z tego roku i wszystko wydało mi się jasne. W kolejności biegłem: Guzik z Pętelką, Bieg Chomiczówki, Półmaraton Warszawski, Paris Maraton, Bieg Flagi, Piaseczyńska Mila Konstytucyjna, Ekiden, Ultramaraton Podkarpacki, Maraton Mazury, Bieg Rzeźnika, Świętojański Bieg Po Prawdziwej Warszawie, Letni Roberton Kabacki, Bieg Szlak Trafi, Półmaraton Praski, Maraton Warszawski, Półmaraton Gliwice, Bieg Niepodległości, Odważ się być Zdrowym, Bieg na Fali. Pobiegnę jeszcze jeden, ale wiem czego się spodziewać po Biegu od Metra. I chyba tyle.
Pomyślałem też o czterech kategoriach, bez wyróżniania do ilu kilometrów jest bieg długi, a do ilu krótki. Ot tak, na czuja. Do tego postanowiłem wybrać subiektywnie najlepszą imprezę biegową w jakiej brałem udział w 2014 roku. Dopiero po tym jak już wybrałem zwycięzców – dopisałem uzasadnienia.

Najlepszy bieg krótki: Bieg Szlak Trafi (13km)
Pierwszy raz biegłem w Parchatce i byłem zachwycony. Wspaniała trasa lessowymi wąwozami Lubelszczyzny, cudowni organizatorzy, brak nadęcia i impreza wielkości „akurat”. Na tyle mała, żeby niemal wszystkich ogarnąć, na tyle duża, żeby była zabawa. Boję się, że jeśli w przyszłym roku przyjedzie więcej osób Bieg Szlak Trafi straci ten lokalny, ciepły charakter. Ale za ten rok – puchar.

Najlepszy bieg długi: Ultramaraton Podkarpacki (72km)
Dlaczego? Bo doświadczyłem tutaj tego, co już bardzo rzadko można znaleźć. Samotności długodystansowca. Długich kilometrów pokonywanych bez niczyjej obecności. Czasem gonienia jakiejś sylwetki, czasem bycia doganianym. Przelotnych rozmów, pozdrowień i na powrót samotnej walki. Coś, czego zabrakło mi w Biegu Rzeźnika, który od startu do mety biegłem w towarzystwie innych par. Rzeźnik stracił trochę tego bieszczadzkiego klimatu sprzed lat. Dlatego wygrywa naprawdę dzikie Podkarpacie. Znowu – pełne wspaniałych ludzi na przepakach.

Najlepszy bieg towarzyski (bez pomiaru czasu): Świętojański Bieg Po Prawdziwej Warszawie (kilkanaście kilometrów)
Jak co roku – w czerwcową noc biegliśmy z przewodnikiem Rafałem po Bielanach. Przed północą nieopodal kamedulskich eremów kręciliśmy dziewczyny na drewnianej karuzeli, a potem sprowadziliśmy nad Wisłę, gdzie straciły wianki. Wszystko przy dźwiękach starodawnych pieśni świętojańskich.

Najgorszy bieg: Półmaraton Praski (21,1km)
Tu konkurencji nie było. Wybór był oczywisty. Rozbudzone oczekiwania, spore błędy organizacyjne i zadufanie organizatorów. Najgorszy bieg, w jakim brałem udział od czasów 6-go mBank Maratonu w Łodzi w 2009 roku. W 2015 na pewno ominę Półmaraton Praski szerokim łukiem.

No i nagroda specjalna. Najlepszy z najlepszych… W moim prywatnym rankingu biegowym na ten tytuł zasłużył…





ULTRAMARATON PODKARPACKI 
jest dla mnie Biegiem Roku 2014!


Chyba muszę wymyślić jakąś nagrodę. :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Jak kręciłem film w Dolinie Charlotty

Fot. Kamil Nagórek. Za mną "Czarny"
W Dolinie Charlotty wylądowałem trochę przypadkiem. Kilka dni przed wyjazdem udało mi się kupić voucher na imprezę, o której nawet nie słyszałem – „Weekend biegacza z Robertem Korzeniowskim”.  Decyzja była dość spontaniczna, ale program merytoryczny bardzo zachęcał. Kulminacyjnym punktem weekendu był 12-kilometrowy „Bieg na Fali”. Okazało się, że swą nazwę zawdzięcza audycji, w której miałem przyjemność występować. Kiedyś może napiszę o samych wykładach i hotelu, ale dziś wciąż jeszcze żyję filmem, który nakręciłem podczas samych zawodów.

Oczekiwania producenta

Miało być średnio. Jestem w okresie przejściowym, buduję bazę tlenową i siłę już do kolejnego roku startów. Nogi lekko podmulone objętościami i siłą. Bieg Niepodległości biegłem z ciężkiego treningu i bez koncentracji, potem przez wiele dni ciągnąłem jeszcze jednostki. Pomiędzy 11-tym, a 23-im listopada miałem tylko jeden dzień wolnego od ćwiczeń. Często rano biegałem, a po południu pływałem. Orka. I dlatego w Dolinie Charlotty miało być bez nadmiernego spięcia. Pierwsza wersja tego scenariusza nie zakładała ścigania.

Kręcimy

Na starcie stanęło 166 osób. Oprócz uczestników warsztatów – kwiat lokalnych biegaczy. Między innymi bardzo charakterystyczny zawodnik z Ustki. Zawsze, bez względu na pogodę, biegający bez koszulki. Pamiętam go doskonale, bo wbiegł na metę tuż przede mną w Dębnie 5,5 roku temu – gdy ja biłem swój wciąż aktualny rekord życiowy. Impreza w Charlotcie była kameralna, ale w obłędnej scenerii złotej polskiej jesieni. Choć powoli kończył się listopad – słońce oświetlało czerwone lasy ciepłym światłem. Liście już opadły, ale trafił nam się chyba ostatni w tym roku taki weekend. Scenograf się spisał. W oczekiwaniu na start zrobiłem dobrą rozgrzewkę i ustawiłem się kilka rzędów z tyłu. Analizuję didaskalia. Wreszcie

ruszamy!

Najpierw parking, potem nierówny zbieg, zakręty. Nogi niosą i po 200-tu metrach zegarek pokazuje tempo 3:40. Wiem, że to efekt tego, że było z górki, ale czuję się wyjątkowo dobrze. Czołówka odskoczyła, ale to było pewne. Młode charty, zawodnicy biegający 10km po 31-32 minuty… A ja wiem, że po prostu mam biec swoje. Na takiej trasie trudno oszacować wynik. Trudno oszacować też z kim się ścigać – nie znając zawodników. Pierwszy kilometr – 4:12. Szybko. Drugi – 4:32. Trzeci – 4:15, Czwarty – 4:33. Różnice wyznacza rytm zbiegów i podbiegów. Po jednej trzeciej dystansu sprawa jest już w miarę jasna. W czołówce medale praktycznie rozdane.  Na moim poziomie zostało nas trzech. Tego, który prowadzi roboczo nazwałem Spec. Goni go Czarny. Ja biegnę za nimi. Pomiędzy nami po 40 metrów różnicy. Ci, którzy przeszarżowali już zostali minięci, Ci, którzy są mocniejsi – już nam odskoczyli. Na zawrotce liczę, że jestem ok. 25 miejsca ogólnie. Przez kolejne kilometry nuda jak na polskim filmie. Czasem któryś zbliży się do tego przed nim, czasem ktoś lekko odskoczy. Wracam myślami do wczorajszych wykładów – dr Aleksandry Pogorzelskiej i Roberta Korzeniowskiego. Zaczynam pisać własny scenariusz tego biegu. Utrzymać mocne tempo jak długo się da. A na końcu zaatakować. Po 10km „Spec” słabnie, najpierw mija go Czarny, za moment wyprzedzam i ja. Trzymam tempo i biegnąc już 10m za plecami mojego rywala zbieram siły na

ostatni atak.

Pół kilometra przed metą zaczyna się 200m dobrego podbiegu. Spotykam tam Krzyśka, który w całych zawodach zajął 3-cie miejsce i biegnie z nami kawałek. Wciąż siedzę na plecach „Czarnego” i zmuszam go do nerwów. Wiem, że wie, że jestem tuż za nim. On nie wie, że akurat podbieg to moja specjalność. Ale nie forsuję, kumuluję siły. Krzysiek zagrzewa mnie, ale ja mu odpowiadam tylko słowem „Spokojnie”. Później mi powie, że myślał, że się poddałem, ale ja szykowałem finisz, wyrównywałem oddech, rozluźniałem mięśnie. 200m do mety i już lekko przyspieszamy.  Jestem zmęczony, ale rywal na pewno też. Z pamięci wyciągam wszystkie treningi z elementami szybkościowymi „w trupa”. Rzyganie na trawie w Skaryszaku, ciemność przed oczami na bieżni w Parku Traugutta… To po to, żeby teraz odpalić rakiety. Jeszcze dwa małe zakręty, wiem, że mógłbym już przycisnąć, ale dla bezpieczeństwa zostawiam sobie to na ostatnią prostą. Czarny wchodzi na nią metr przede mną. Mijam go w bramie hotelu i zanim zdąży zareagować – jestem już 5 metrów przed nim. Nie oglądam się, ale przyspieszam. Kiedy później sprawdzę – okaże się, że na metę wbiegłem w tempie 2:36/km. Zająłem 24-te miejsce na 165 osób, które ukończyły bieg. 16 pozycji za czterokrotnym Mistrzem Olimpijskim… Na ekranie pojawia się tabliczka

 Wjeżdżają napisy końcowe:

W roli głównej: Tomasz Staśkiewicz
Scenariusz: Tomasz Staśkiewicz
Reżyseria: Tomasz Staśkiewicz
Scenografia: Dolina Charlotty
W pozostałych rolach: Czarny, Spec, Bru, Krzysiek, Marynarz z Ustki i inni
Konsultacje sportowe: Dariusz Kielak, dr Aleksandra Pogorzelska, Robert Korzeniowski

PS.
Dziękuję wszystkim, którzy pozwolili mi przeżyć tę wspaniałą przygodę.

wtorek, 18 listopada 2014

5 powodów, dla których biegam, a nie szkolę

17 lat. Tyle wytrzymałem. Czasem szkoliłem wielodniowymi ciągami. Potrafiłem przez trzy tygodnie wpadać do domu tylko po to, żeby wymienić koszule na świeże. Zjeździłem Polskę we wszystkie strony. Prowadziłem szkolenia w każdym województwie, w każdym większym polskim mieście. Z sukcesem pracowałem dla kilkudziesięciu dużych firm. Nigdy nie „robiłem sprzedaży”. Wszystkie kontrakty były z polecenia. Kilka lat temu zacząłem jednak powoli przestawiać zwrotnicę. Zamieniłem samotność trenera w obcym hotelu na końcu świata – na samotność długodystansowca.


1.       Poczucie wpływu
Chyba najważniejsze. Kiedy biegnę, czuję, że ode mnie zależy jaki efekt osiągnę. Jeśli zrobię więcej siły – może stracę dynamikę, ale łatwiej mi będzie w górach. Jeśli odpuszczę trening po raz pierwszy, drugi, trzeci – ukończę wymarzony bieg minutę, dwie, trzy wolniej niż bym chciał. Po szkoleniu, po dwóch dniach intensywnej pracy, każdy wracał do swojej rzeczywistości. Ja jechałem do kolejnej grupy. Uczestnicy wracali do swojej firmy, która mogła wspierać wypracowaną podczas szkolenia zmianę. Ale na to, czy szefowie na to pozwolą (a nie ma się co oszukiwać – nie zawsze tak było) nie miałem już żadnego wpływu. Bieganie daje mi 100% poczucia wpływu. Zbiorę, co zasieję.

2.       Więcej treningu
Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z tego, że biegając dużo więcej trenuję niż startuję. W skali roku średnio na 10 treningów przypadają jedne zawody. A im wyższy poziom, dłuższy dystans – tym te proporcje mogą się bardziej rozjeżdżać. Gdy szkoliłem – było zgoła odwrotnie. Na 9 dni szkoleniowych, tylko 1 mogłem poświęcić na rozwój. Kilka na przygotowanie, ale na „trening” mogłem sobie pozwolić zbyt rzadko. Będąc freelancerem najczęściej musiałem obrabiać zlecenia. Przez pierwsze kilka lat było to nawet rozwijające, ale już po dekadzie szkolenia działałem automatycznie, a oferta działań rozwojowych dla doświadczonych trenerów była bardzo uboga. Biegając – więcej pracuję, a mniej błyszczę.

3.       Zbyt wczesny debiut
Nie przypadkiem bieganie zaczyna się od krótszych dystansów. Z czasem wchodzą średnie, potem coraz dłuższe. Maraton w młodym, nieprzygotowanym organizmie czyni spustoszenia. Dlatego start maratoński czasem warto odwlec. Podobnie ze szkoleniami. Tak naprawdę, to wcale nie jest lekka miła i przyjemna praca. Wiąże się z ogromnymi obciążeniami. Dziś nie boję się tego powiedzieć – ze szkoleniami zacząłem za wcześnie. Za mało wiedziałem, za mało przeżyłem. Byłem gówniarzem-mądralą. Wszystkiego uczyłem się „w ogniu walki”. Na świecie – szkolenia, konsulting, to biznes siwych włosów. Ja miałem dwadzieścia parę lat i brak świadomości czego nie potrafię. Karmiłem swoje ego pozycją jaką daje bycie trenerem na szkoleniu. W pewnym momencie doszedłem do granicy rozwoju.
              
4.       Podporządkowanie
Wielu z nas ma potrzebę posiadania swojego „mistrza”. Guru, który nauczy nas dziedziny, doprowadzi na szczyt. W szkoleniach nigdy nie miałem kogoś, kto by mnie uczył. Drugiego dnia mojej pracy zostałem szefem działu w firmie konsultingowej. Szalona kariera lat 90-tych. Biegać zacząłem jako w pełni ukształtowany „trener biznesu”. W apogeum swojego szkoleniowego narcyzmu. Dostałem lekcję pokory jakiej potrzebowałem. Potrafiłem porywać tłumy, a nie dawałem rady z własnym ciałem.

5.       Real life.
Nienawidziłem tego zdania: „Ty to masz fajnie… Wczoraj byłeś w górach/nad morzem/na Mazurach/w lesie! (niepotrzebne skreślić)”. Słyszałem je niemal zawsze, kiedy wracałem ze szkolenia. Ale dopóki nie zacząłem biegać, to szczyty, wodę, drzewa – widziałem tylko zza szyby sali szkoleniowej lub z okna samochodu. Wyjeżdżałem z tych wszystkich Szczyrków, Sopotów, Mikołajek z poczuciem, że coś mnie ominęło. I tak właśnie było. W sterylnych pokojach wielogwiazdkowych hoteli znajdowałem sen, ale nie odpoczynek. Zasypiałem i budziłem się zmęczony. Wyjeżdżałem z niedosytem. Bieganie uczyniło mnie wolnym. Rozbiłem tę szybę wygody, która nie pozwalała mi wyjść. Z każdego wyjazdu zacząłem przywozić wspomnienia, trasy, miejsca, których bym nie odkrył tylko szkoląc.

Na razie biegam. Nie szkolę. Bieganie rozwija mnie na wielu płaszczyznach.  Szkolenie przestało. Może kiedyś wrócę na salę. Niczego w życiu nie da się wykluczyć. Ale poczekam na te siwe włosy. Poczekam na swój czas. Na swój temat. Może nadejdzie. Na razie biegam.

piątek, 31 października 2014

Ostatni trening

To miał być ten trening, który w moim dzienniczku biegowym opisuję skrótem TbH. Trening bez Historii. Jeden z wielu podobnych, niczym nie wyróżniających się biegów. Ot – raptem 7 kilometrów po pracy. Dobicie kilometrażu. Po mieście, ze światłami na przejściach dla pieszych, z plecakiem. Bez zadań specjalnych. Ale nagle, zamiast tuptać, zacząłem biec. Jakby to miał być mój ostatni trening. Łapczywie łapałem to, co kocham w bieganiu. Bo skąd mam wiedzieć, że to nie jest właśnie ostatni trening?

Choć to ponad dwa lata – wciąż nie mogę zrozumieć. Choć raczej umiem zrozumieć, a nie potrafię się pogodzić. Czuję jej obecność. Była ważna w moim życiu, choć nasze relacje bywały bardzo wybuchowe. Po latach miłości i nienawiści zbliżyło nas nasze równoległe ojcostwo i macierzyństwo. Nasi synowie mieli tak samo na imię, ich daty urodzenia dzieliły trzy tygodnie. W jakiejś dojmującej pustce znaleźliśmy życzliwość i wzajemny szacunek. Z naszymi dziećmi chodziliśmy razem na stadion, czy kajaki. Nie rozmawialiśmy o tym co było, nawet nie bardzo o tym co jest. Cieszyliśmy się swoją obecnością i ciepłą akceptacją. To ona czekała na mnie na mecie mojego pierwszego maratonu. 10 kwietnia 2010 roku w swoim drugim poście na blogu napisała:


SOBOTA, 10 KWIETNIA 2010
w piątek 9 i sobotę 10 kwietnia pokazałam swój spód czterem ginekologom w dwóch szpitalach. pobrano mi raz krew.
zrobiono dwa przezpochwowe usg, które łącznie na dziewięciu zdjęciach uwieczniły moje (jak się okazuje), bogate wnętrze.
mam 34 lata.
ważę 56 kg przy wzroście 171 cm.
urodziłam pięć lat temu przez cięcie cesarskie chłopczyka.

od kilkudziesięciu godzin mam 
raka.


Wychodziła właśnie na prostą z ostrych wiraży swojego życia. Wydawało się, że wreszcie znalazła to, czego rozpaczliwie szukała przez ponad 30 lat. Ostatnie tygodnie jej walki zbiegły się z moją walką o życie syna. Dzwoniliśmy z Joanną do siebie – ona z onko, ja z oddziału dziecięcego. Wiedziała doskonale, że umiera. Śmiała się z tego i dodawała mi otuchy. Kiedy było naprawdę źle – pomogła rozkręcić zbiórkę krwi. Mówiła, że jej już nie będzie potrzebna. Dwa dni przed odejściem przysłała mi SMS-a. Jednego z tych najważniejszych w życiu. Wiedziałem, że to ostatnia wiadomość.

Na ciemnej warszawskiej ulicy poczułem jakby mi powiedziała – Leć! Łap chwilę. Carpe diem!

Starałem się wycisnąć z każdego kroku, z każdego oddechu jak najwięcej biegowego szczęścia. Nałapać ile się da. Poczuć każdy z miliona odcieni biegowego szczęścia. Wdychać każdą komórką. Nie przeszkadzały mi spaliny, nie przeszkadzały korki i zmęczeni ludzie wracający do domu. Biegłem całym sobą. Jakby to był mój ostatni trening?

PS.
Badajmy się. Unikajmy tego, co nas zabija. I z determinacją walczmy o marzenia.

poniedziałek, 27 października 2014

Czarny Murzyn, Biały Murzyn

Maraton w Dębnie oczywiście. Mistrzostwa Polski (jeszcze).
Niedzielny poranek przed Praską Dychą w Parku Skaryszewskim był już chłodny. Raczej listopadowy niż październikowy. Pogoda prześcignęła kalendarz. Dziś zdrowie obsadziło mnie w roli kibica. W okolicy startu pojawiłem się dosyć wcześnie. Biec nie mogłem, to chciałem choć chwilę pożyć atmosferą zawodów. Gadałem ze znajomymi, gdy ktoś z czołówki powiedział: „Uwaga! Murzyn!”. W tym głosie dało się wyczuć rozżalenie. Ktoś inny dodał: „I jeszcze Białorusin”. Znaczy też Murzyn. Tylko biały.

Przez polskie środowisko biegowe przetoczyła się ostatnio fala histerii o to, że czarnoskórzy biegacze hamują rozwój polskiego sportu. Większość artykułów pełna była insynuacji i nieudowodnionych zarzutów. O doping, o wyzysk, o nieuczciwą walkę. Żeby było jasne – nie mówię, że takie zjawiska są lub nie, ale we wszystkich głosach rozpaczy nie znalazłem innego argumentu niż „nie da się biegać tak często na wysokim poziomie”. Mam kolegę, który dzień po dniu potrafi pobiec maraton poniżej 3 godzin. Mnie się to nigdy nie udało (i być może nigdy nie uda). Z mojego punktu widzenia też „nie da się biegać tak często na wysokim poziomie”. Kwestia skali.

Bo nie ma się co oszukiwać. W maratonie jesteśmy jednak drugą ligą. I to w porywach. Obecni maratończycy biegają na poziomie takim samym jak pokolenie ich rodziców. Z tym, że 30 lat temu nie było dostępu do najnowszych technologii, żeli energetycznych, GPS-ów czy też wysokiej klasy butów startowych. Do najlepszych – naszym brakuje kilku minut. Na tym poziomie to przepaść.
Drodzy zawodnicy – to nie Wasza wina. Po prostu tak jest. Jesteśmy społeczeństwem coraz bardziej sytym. Coraz mniej dzieciaków chce poddać się reżimowi treningowemu bez żadnej gwarancji sukcesu. Z bieganiem wygrywa piłka nożna, konsola i telefon komórkowy. Za wynikiem nie stoją jakieś spektakularne sukcesy. Po tak małe nagrody (nie mówię tylko o finansach) jakie daje bieganie coraz rzadziej chce nam się schylić. To co dla nas niewarte poświęceń, dla biegaczy z Ukrainy, Białorusi, Kenii, Etiopii jest szansą na wyrwanie się do lepszego świata, często na ucieczkę od głodu. Tak samo nasi biegacze zarabiali w latach 80-tych i 90-tych. Polecam poczytać książkę „Maraton Warszawski. 30 lat wielkiego biegu”. 30 lat temu lekką atletykę w samej Warszawie można było trenować w ponad 30-tu klubach. Teraz? W kilku. Często są to kadłubowe sekcje nastawione na dotację za punkty zdobyte na młodzieżowych spartakiadach. Seniora nikomu nie opłaca się trzymać.
Ale wróćmy do tezy o tym, że czarnoskórzy biegacze wygrywający zawody w Koziej Wólce hamują  rozwój polskiego biegania długodystansowego. Moim zdaniem wręcz przeciwnie. Oni mają szansę uratować kilka talentów. Dlaczego? Policzmy. Żeby pobić rekord świata w maratonie trzeba biec w średnim tempie ok. 2:55min/km. Każde 5 km trzeba przebiec w ok. 14:30-14:35. Jeśli spojrzymy na tegoroczne wyniki Mistrzostw Polski w Lekkiej Atletyce (http://www.pzla.pl/zdjecia/zal_i/2014-07-29-31-szczecin-mp-domtel_201407312256.pdf) , to zobaczymy, że do tytułu wystarczał wynik 14:16. Prawie minutę wolniej od 38-letniego rekordu kraju Bronisława Malinowskiego. Mistrz Polski na bieżni 5 kilometrów biegnie zaledwie 15 sekund szybciej niż najlepszy maratończyk każdą swoją piątkę na asfalcie. Zersenay Tadese uzyskując najlepszy w historii wynik w półmaratonie biegł każde 5km szybciej niż nasz tegoroczny mistrz. Wymowne. Nie będzie szybkiego maratonu bez odpowiedniego zapasu na piątce, dyszce. Nie będzie takiego wyniku bez masowości, rywalizacji, a przede wszystkim cierpliwości zawodnika i trenera..

Wynik w granicach 15 minut na 5km (słaby na bieżni) dałby w każdym chyba krajowym biegu ulicznym medal, puchar i kopertę. Trenerzy klubowi narzekają, że zawodnicy uciekają im na szosę, właśnie w pogoni za zwycięstwami i nagrodami finansowymi. Są na tyle dobrzy, żeby wygrywać zawody w Koziej Wólce i dostać 500zł. Ale przez to zaprzepaszczają swą szansę na naprawdę wartościowe wyniki. Najpierw na bieżni. A później na szosie.

Tomasz Majewski, Anita Włodarczyk, Paweł Fajdek… oni nie mieli gdzie dorobić na zawodach dla amatorów. Mogli tylko konsekwentnie iść swoją drogą, wierząc, że gdzieś na końcu czeka na nich ten medal, ten kontrakt, olimpijska emerytura… I może główni bohaterowie dzisiejszego tekstu – Czarni Murzyni i Biali Murzyni – przyczynią się do tego, że kiedyś będziemy mieli znowu długodystansowca światowego formatu. Bo może jakiś młody chłopak z wiejskiego LKS-u odpuści zbyt szybkie przejście na szosę. Nie wystartuje, bo i tak kopertę sprzątną mu sprzed nosa obcokrajowcy. A dzięki temu dokończy wieloletni plan rozwoju, który w odpowiednim momencie wyniesie go na prawdziwy szczyt.

Epilog

Praską Dychę wygrał Polak – Emil Dobrowolski – z czasem 30:30. Drugi był rzeczony Białorusin – Verkhavodkin Henadij. Trzeci Polak – Jakub Nowak. Murzyn, który tak wszystkich nastraszył był siódmy.

środa, 22 października 2014

Polsporty

Zdjęcie z archiwum Allegro
Marzec 1986, Zakopane.

Ostatni dzień kursu narciarskiego kończyliśmy zjazdem z Gubałówki. Za kilkanaście lat górale pogrodzą stok i nikt już nie zjedzie. Ale wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Poranną kolejką wjechaliśmy na górę. Ledwo chodziłem w plastikowych skorupach bez żadnej regulacji. Były za duże, powykrzywiane. Dobrze, że choć takie udało mi się pożyczyć. Na ramieniu taszczyłem Polsporty Alu. Też nie moje. Ale były.

Rossignol

Mój sprzęt był najlepszą metaforą PRL-u. Poobijany, toporny i brzydki. Ktoś kiedyś napisał, że zimną wojnę wygrali designerzy. Gdyby się głębiej zastanowić, to jest w tym stwierdzeniu sporo racji. Polsporty udawały, że są ładne. Wiązania beta udawały, że są nowoczesne. Dopóki moje narty były w towarzystwie innych Polsportów – można było udawać, że jakoś to jest. Ale gdy na stoku pojawiły się Rossignole, Volkle czy Fishery, wszyscy narciarze kierowali swój wzrok ku ferii barw.
W poliestrowych burych kombinezonach, z krajowymi nartami wjeżdżaliśmy pierwszy raz na tak dużą górę. Zjechanie z niej miało być kulminacją kursu, sprawdzianem nabytych umiejętności. Jak to dzieciaki – byliśmy podnieceni i rozchichotani. Aż do wagonika weszli ONI.
Dwie pary obłędnych Rossignoli. Dwóch opalonych plejbojów w kolorowych kombinezonach zza żelaznej kurtyny. Każdy wyglądał jak George Michael w Last Christmas. Pierwszy raz widzieliśmy go w kolorze, bo telewizory w tamtych czasach mieliśmy czarno-białe. Zamilkliśmy i podziwialiśmy roześmianych chłopaków. Każdy z nas chciał być kiedyś taki. Wyluzowany, kolorowy, opalony… Mieć białe zęby, poliestrową opaskę na czoło i zachodnie narty. W wyobraźni widzieliśmy jak płynnie śmigają robiąc te wszystkie krystianie, które nam za nic nie wychodziły. Wpatrzeni wjechaliśmy na szczyt i ruszyliśmy na ćwiczenia. Nasi idole stanęli na skraju stoku, wystawili buzie do słońca, oparli się o kijki i nonszalancko uśmiechali się od naszych matek. Robiąc girlandy wskos stoku widzieliśmy jak co i raz któraś szeptała drugiej coś na ucho i się chichrały. Policzki miały czerwone – jak wtedy myślałem od mroźnego wiatru i marcowego słońca.

Krupówki
To był długi dzień. Ćwiczyliśmy i w końcu na raty zjechaliśmy z Gubałówki. Każdy z nas wywrócił się wiele razy, walczył z wypinającymi się wiązaniami, przeoranymi ślizgami nart i własną nieumiejętnością. Ale na dole czuliśmy się spełnieni. Gubałówka była nasza.  Nieśmiało coś przebąkiwaliśmy o Kasprowym.
Poszliśmy na obiadokolację do naszego domu wczasowego, a na wieczór – w nagrodę za zdanie egzaminu – ruszyliśmy na Krupówki. Z zapiekankami przechadzaliśmy się szeroko rozstawiając nogi i lekko unosząc ramiona jakby nas coś swędziało pod pachami. Krok zwycięzcy. Góra-dół. Dół-góra. Wydawało nam się, że w tłumie na deptaku każdy przechodzień myśli sobie: „Dzielni chłopcy, to oni dziś zjechali z Gubałówki”. Szukaliśmy wzroku obcych ludzi, żeby ćwiczyć tą bezczelną pewność siebie, którą dziś podpatrzyliśmy u dwóch plejbojów. Na koniec spaceru poszliśmy jeszcze raz napawać się naszym sukcesem. Pod samą dolną stację kolejki. Właśnie zjeżdżał jeden z ostatnich, pustych wagoników. Zza szyb biły kolory Rossingoli. Tak! Tych samych, które wjeżdżały z nami rano. Puściliśmy się biegiem w ich stronę, ale właściciele pięknych nart tym razem próbowali być niewidoczni. Starali się przemknąć do swojego dużego Fiata. Odwracali wzrok i udawali, że nie widzą zdziwionych min naszych matek.

Epilog
Ale dlaczego o tym piszę w kontekście biegania? Dziś do markowego sprzętu i ubrań dostęp jest niemal nieograniczony. Buty do biegania mają milion różnych systemów, powłok, biją po oczach starannie dobranymi kompozycjami kolorystycznymi. Na ścieżkach mijam mnóstwo koszulek i spodenek z najnowszych kolekcji . Smartfony z aplikacjami (są nawet takie, że nie trzeba biegać, a i tak wrzucą, że zrobiliśmy jakiś trening), pulsometry, pasy, bidony, odblaski... Wystarczy mieć pieniądze i można zrobić z siebie super-hiper-mega-ekstra-biegacza. Ale tak jak Rossignole same nie zjechały z Gubałówki, tak samo sam biegowy outfit nie pobiegnie.

Tymczasem pędzę na trening. Słuchając zespołu Akurat.


poniedziałek, 20 października 2014

Wreszcie, czyli I Półmaraton Gliwicki


3:06
Budzik zadzwoni za 9 minut. Ale organizm obudził się sam z siebie. Jeszcze minutę jestem zawieszony pomiędzy snem, a jawą. Zbyt zaspany, żeby wstać. Zbyt wybudzony, żeby znowu zasnąć. Wstaję. Jest ciemno. Myję się cicho, dzieci śpią. Zakładam strój, który już wczoraj przygotowałem sobie, żeby oszczędzić czas nad ranem. Pakuję plecak i wsiadam do auta.

3:34
Silnik się trochę dziwi. Ale jak to? O takiej porze? Na zewnątrz jest zaledwie kilka stopni, będę potrzebował trochę czasu na rozgrzanie się. Ruszam, przede mną 330 kilometrów. Minie kilka minut zanim zobaczę inny jadący samochód. O tej porze w niedzielny poranek wszyscy śpią.
W Trójce Anna Gacek prowadzi swoje Atelier. Antony and the Johnsons, Lana del Rey, Sinead O’Connor… Oniryczna muzyka jest idealną ilustracją do zamglonej przed świtem gierkówki. Droga jest pusta jak nigdy. Płynę.

7:33
Gliwice się budzą. Na terenie dawnej kopalni biuro zawodów funkcjonuje już od półtorej godziny. Właśnie dojechałem i idę odebrać pakiet. 4 godziny za kółkiem przykurczyły mięśnie. Jestem trochę połamany, wciąż niedospany po tej krótkiej nocy. Do startu jeszcze ponad 2 godziny. Snuję się.
Dawno nie byłem na biegu, podczas którego nie spotkałbym prawie nikogo znajomego. Zazwyczaj czas wypełniają mi dziesiątki small-talków. Tu jestem prawie anonimowy. Czuję się tak, jakbym znowu zaczynał biegać. Nieznana trasa, nieznani ludzie, nie wiem na co mnie stać w tej stawce. No dobra, ostatni nie będę – przyjechałem tu walczyć o podium w kategorii – ale nie mam pojęcia czego się spodziewać po lokalsach.

8:45
Skulony w samochodzie próbuję się zdrzemnąć. Chyba mi się nie udaje. Choć zegarek mówi coś innego. 20, może 30 minut w kucki na przednim siedzeniu. Powoli prostuję kości. Zbieram się na rozgrzewkę. Wciskam ostatnią kostkę wegańskiej czekolady. Idę do toi-toi’a. Rytuały przedstartowe.

9:57
Stoję kilka metrów za Jerzym Skarżyńskim. Jest zającem na 1:30, ale ja dziś tyle nie będę atakował. Zrobił się piękny, ciepły dzień, a ja znam swoje możliwości. Za chwilę się zacznie. Jestem sam i zamierzam dziś pokonać demony, które przyszły do mnie podczas Maratonu Warszawskiego. To nie będzie walka z przeciwnikami, ale z samym sobą.
Półmaraton to kolejny demon. Praski pobiegłem kiepsko ze względu na zatrucie. A i tak na dobry wynik czekam już kilka lat. Nie po drodze mi ostatnio było z tym dystansem. Albo kogoś prowadziłem, albo wracałem po kontuzji, albo byłem chory. Teraz stoję na starcie i wiem, że muszę pobiec równo. Przełamać passę, odwrócić złą kartę.

10:01
Ruszam. Pracuję łokciami. Już dawno nie musiałem tak walczyć, żeby się przedostać przez rzeszę wolniejszych biegaczy, którzy stanęli blisko linii startu. Kilkaset metrów i wchodzę w rytm. Najpierw podbieg, potem długi zbieg. Patrzę w asfalt. Robi się ciężko. Podnoszę głowę i już wiem dlaczego – linia ulicy ukośnie tnie stojące przy niej domy. Po prostu znowu biegniemy pod górę. Dzień robi się jeszcze cieplejszy. Łapię wodę i ciężko pracuję. 8km. 9km. 10,5km – to półmetek. Na razie wszystko zgodnie z planem. Na razie się trzymam. Choć nie mam świeżości, nie mam z czego podkręcić tempa, to oddycham dość swobodnie.  Zaczynam odliczać: 9 kilometrów do mety. Osiem. Pięć i pół. Nie szafuję siłami, bo wiem, że na końcówce jest jeszcze długi i ciężki podbieg. Gdy wyłania się zza zakrętu – z pokorą zaczynam ostatni etap. Ale wiem, że odczarowałem demony. Że choć próbowały mnie podejść – wyśmiałem je. Zanudziłem równym tempem. Speszyłem je pewnością siebie. To znowu był ten bieg, w którym szedłem po swoje. Nie oglądając się na nikogo i na nic.

11:37
Meta. Nawet nie jestem przesadnie zmęczony. Mógłbym tak biec jeszcze dłużej. Piję, patrzę na wynik. W domu sprawdzę kiedy ostatni raz pobiegłem równie szybko połówkę (5,5 roku temu). Na razie jestem po prostu zadowolony. Pozostaje otwarte pytanie czy udało mi się zrealizować główny cel, po który tu przyjechałem. Ale odpowiedzi nie znam, bo nikt z moich oponentów nie miał napisane na plecach, że też startuje w klasyfikacji HR. Czekam na oficjalne wyniki.

12:38
Biegną jako jedni z ostatnich. Mirek pcha wózek, w którym siedzi opatulona w kurtki i czapki 12-latka. Są wspaniali – wynagradzają mi długie minuty kibicowania. 100 metrów przed metą dziewczynka daje znak i próbuje wstać z wózka. Mirek chwyta ją pod ramię, ale bezwładne ciało Zuzi wyślizguje się z jego zmęczonych rąk. Doskakuję, chwytam dziewczynkę za drugie ramię i prowadzimy ją na metę. Tam czeka na nią przeszczęśliwa mama. A ja wiem, że właśnie dla takich chwil warto zawsze kibicować do końca.

14.32
„Pierwsze miejsce w klasyfikacji HR zajął Pan Tomasz Staśkiewicz!”. Czekałem na te słowa. Od 11:37. Od 3:06. Od 26 czerwca 2006 roku. Raz w życiu coś wygrać. Wchodzę na podium i wiem, że teraz nie muszę być skromny i pokorny. Ciężko pracowałem i nie przestawałem wierzyć.
Byłbym obłudnikiem mówiąc, że nigdy o tym nie marzyłem, że biegam tylko sam dla siebie. Po prostu marzenie o podium chowałem głęboko w szufladzie, wiedząc, że szanse na jego spełnienie są bliskie zeru. Jestem tylko średniej klasy amatorem, a że startuję w najsilniejszej kategorii wiekowej – zawsze się śmiałem, że żeby coś „ugrać” muszę zmienić kategorię. Za rok i tak przechodzę z M-30 do M-40, ale chytry plan zakładał od razu skok do K-40. Jednym szybkim cięciem.

14:52
Odpalam auto. Przede mną kilka godzin na przemyślenie tego co się stało.

19:42
W Jankach korek po horyzont. Wkurzony mam ochotę zostawić auto, założyć buty biegowe i pobiec te kilkanaście kilometrów, które zostały mi do domu. Pewnie byłoby szybciej.

20:48
Wreszcie kąpiel i szybka, ciepła kolacja. Patrzę na medal, patrzę na rzucone w bezładzie rzeczy. Nie mam już siły dziś sprzątać. Sprawdzam czy wyłączyłem w budziku alarm – ten z 3:15. Kładę się do łóżka i włączam film. Odcinek pierwszy – Kamyk w bucie.


niedziela, 28 września 2014

Wynik tymczasowy, czyli Wszyscy Jesteście Wariatami

Zdjęcie tymczasowe
Zanim zaczniesz dalej czytać – uprzedzam. Będzie bolało. Będzie osobiście. I nie będzie o pięknej trasie (choć była piękna), wspaniałej pogodzie (była) i perfekcyjnej organizacji (też była). Będzie o tym, że żyję. Bo biegam. Odcinek kolejny.

Budzik
Od kilku tygodni budzi mnie między 5:00, a 5:30. Zegarek zadzwoni za kilka minut. Mój budzik to ból. Napięcie mięśni. Gdzieś głęboko, przy szkielecie. Otwieram oczy i patrzę gdzie się dziś obudziłem. Mogę poleżeć jeszcze kilka minut, pograć na komórce, mogę powoli zebrać się na trening. Choć trening teraz nie cieszy. Robię te kilometry bardziej z obowiązku. Czasem jak się zapomnę w bieganiu, to napięcie odpuszcza. Dopóki sobie znowu nie przypomnę. Albo ono sobie nie przypomni.

Start
Stoję na Moście Poniatowskiego i coś jest nie tak. Fizycznie jestem w okolicach życiowej formy. Psychicznie – nie bardzo wiem co się wokół dzieje. Staję tam, gdzie powinienem. Ruszam tak, jak planowałem. Nie jestem skoncentrowany, ale lecę po te 4:40/km jak chciałem. Z przyzwyczajenia, poczucia obowiązku. Jestem sam. Gdzieś tam w kącie pola widzenia stoją kibice. Ludzie biegną przede mną i za mną. Ale jestem sam. Nie ma pracy, nie ma znajomych, nie ma muzyki, która odcina myślenie. Ostatnio w samochodzie znowu najchętniej słucham Portishead. W porywach do Joy Division.

Wszyscy jesteście wariatami
Na ósmym kilometrze stoi gość z cudowną tabliczką „Wszyscy jesteście wariatami”. Tak, jesteśmy. Bo zamiast dłużej pospać, grillować, jeździć na niedzielne zakupy do marketu – wkładamy te dresy, buty i katujemy się. Wszyscy jesteśmy wariatami z jeszcze jednego powodu. Bieganiem większość z nas załatwia jakieś swoje sprawy z niebiegowego życia. Jeden biega, bo czuje się za gruby, drugi, bo chce sobie coś udowodnić, trzeci – by udowodnić coś innym. Każdy maratończyk ma jakąś kotwicę w realu. Jakąś oponę, którą za sobą ciągnie. Bieganie już kiedyś ratowało mi życie.

Lustro
Lustro się zbiło, potłukło w drobne kawałki. Na mniejsze i większe trójkąciki, prostokąty, wielokąty i zupełnie nieforemne kształty. Przeglądam się w niektórych z rosnącą świadomością, że to się już nie poskłada. Z lustra została sterta szkiełek. Nie potrafię jej sprzątnąć. Z zaciekawieniem biorę różne kawałki i się im przyglądam. W niektórych fragmentach odbijają się lepsze momenty ostatnich 15 lat, w niektórych gorsze. Czasem widzę oko i nie wiem, czy należy ono do prawie 40-letniego chłopca, czy dwudziestoparoletniego mężczyzny.

The loneliness of the long distance runner
Od pierwszego kilometra walczę, żeby się nie rozpłakać. Całą uwagę wkładam w to, żeby nie myśleć. The loneliness of the long distance runner… Dopada cholera. W tunelu pod Wisłostradą pękam pierwszy raz. Spazmatyczny skurcz całego ciała i łzy ciekną. Jest ciemno. Nikt nie zauważy. Trzeba być twardym, nie miętkim. Uśmiechać się, mówić, że wszystko jest OK. Nawet jak łzy kapią na rozbite lustro. Z każdym kilometrem już nie myślę o wyniku. Myślę o tym, żeby dobiec i móc w spokoju spuścić z kija to napięcie. Życiówki i tak nie będzie, więc nie ma sensu się zabijać. Ludzie migają. Z rzadka przy trasie trafi się ktoś znajomy. Krótki, płytki okrzyk. I dalej jestem sam. Trafia mnie w miasteczku Wilanów. Rozumiem, że ten maraton stał się metaforą. Kurewsko bolesną metaforą. Wiem, że Jaś i Adaś nie będą czekać na mnie na mecie. Chcę przejść w marsz, ale na taką porażkę nie jestem gotowy. Jedyne o czym teraz marzę, to przytulić się do kogoś. The loneliness of the long distance runner…

Tymczasowy wynik
Na Ursynowie pobiegnie ze mną kawałeczek Krzysiek. Przy Wilanowskiej – Karolina. Na Placu Unii Lubelskiej –  walczymy kawałek z Kubą, który dziś się zderzył ze ścianą. W Ujazdowskich – prowadzi mnie kilkaset metrów Hania. Dają mi rozpęd na chwilę, ale dziś nie jestem w stanie skupić się na bieganiu. Myślę tylko o lustrze. Myślę o tym, że wszystko jest teraz tymczasowe. Maraton biegnie się głową. Ja dziś nie mam tej głowy. Zrobiłem kawał ciężkiej pracy fizycznej, a przegrywam z emocjami. Ucieka mi Staśkiewicz sprzed 5 lat, sprzed roku. Oni wtedy byli jak zaprogramowane maszyny. Dziś cały jestem „etykietą zastępczą”. Wynik, który zrobię, będzie tymczasowy. Nie taki jak bym chciał, ale też nie przynoszący za bardzo wstydu. Cyfry nie mają znaczenia, choć na 19 pokonanych maratonów, to mój 5-ty wynik. Zrobiony na totalnej rozjebce.

Za metą

Za metą jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Nie dlatego, że pokonałem maraton. Nie dlatego, że wygrałem z tym, żeby nie przejść w marsz. Nie dlatego też, że jestem dumny z wyniku. Ciągle jestem sam, ale już nie muszę się spinać. Siadam na krawężniku i wreszcie mogę zrobić to, po co biegłem przez 42 kilometry. 15 minut po prostu płaczę. Ci głupi ludzie myślą, że ze szczęścia…

wtorek, 12 sierpnia 2014

Płacz o drafting (uczciwość)

Prepisy jasno określają w jakiej odległości i przez jaki czas
można jechać za innym triatlonistą.
Podczas zawodów na dystansie ½ Ironmana w Gdyni ludzie masowo draftowali. Dla niewtajemniczonych – oszukiwali jadąc na rowerze w grupie. W regulaminie zawodów było to wyraźnie zabronione. Peleton zawsze pojedzie szybciej niż pojedynczy kolarz. Dobitnie widać to choćby podczas transmisji z Tour de France. Na mniej istotnych etapach peleton zazwyczaj daje pohasać uciekinierom żeby w odpowiednim momencie przycisnąć i pozbawić ich złudzeń. Raz jeszcze to napiszę – jechać w grupie jest łatwiej, kręci się szybciej, mniej energii kosztuje nas pokonanie trasy.
Marcin Konieczny – legenda, autorytet, człowiek, który normalnie pracując zawodowo złamał właśnie 9 godzin na pełnym dystansie Ironmana (3,8km pływania/180km roweru/42,2km biegu) nazwał takie zachowanie wprost – oszustwem:
 Otóż Szanowni Państwo, czas przestać narzekać na sędziów, trasę, drafterów, nieuczciwie jadących. Czas zacząć patrzeć na siebie. Po tych zawodach mogę stwierdzić, że mało mam znajomych, którzy nie jechali w grupie. Nie wnikam z jakiej przyczyny i motywacji. JECHALIŚCIE. Każdemu to powiedziałem. Tylko jeden miał JAJA żeby za to przeprosić. Nie mnie. W ogóle. BO TO WSTYD! Co z tego, że złamałeś w niedzielę 5h, co z tego, że zrobiłeś mega 4:32 czy 37, albo inne kilkanaście minut życiówki. OSZUKIWAŁEŚ! Po co wydawać kilkanaście tysięcy na karbon. Lepiej wydać kasę na lusterko, żeby kontrolować, czy nie jedzie sędzia. 
Cały – znakomity artykuł tutaj.

Boli pewnie wielu, choć nikt się teraz publicznie nie przyzna. Każdy oszust znajdzie tysiąc argumentów od nieśmiertelnego „inni też tak robili” począwszy. Co nie zmienia faktu, że oszukali. Innych, ale przede wszystkim samych siebie. A zawsze podkreślam – w amatorskim sporcie – jedyny zawodnik, z którym naprawdę się ścigasz jesteś Ty sam.

Zaczyna się od ścinania krawężników na biegach ulicznych. Skoro organizator nie powiesił taśmy, nie postawił sędziego – to znaczy, że można. Serio – coś takiego usłyszałem na moim pierwszym Biegu Chomiczówki. Na tych ściętych krawężnikach na dystansie 15km zyska się ze 100m. 15 sekund? 20? Na Piaseczyńskiej Mili Konstytucyjnej w tym roku wielu zawodników skróciło sobie trasę chodnikiem. Zyskali w sumie z 50 metrów. Ale na dystansie 1600 metrów to już sporo – kilka miejsc.

Kusi. Cholera, kusi. W tym roku na jednym z charytatywnych biegów walczyłem o wysokie miejsce. Zdarza mi się to niezwykle rzadko. Przed wejściem w ostatni zakręt miałem 5 metrów straty do zawodnika przede mną. Mogłem ściąć i wyskoczyć mu zza pleców na ostatnią prostą. Pewnie bym wygrał z nim w ten sposób. Ale przegrałbym ze sobą. On mógłby być wściekły na mnie, ale może już nie spotkalibyśmy się na zawodach. Z samym sobą, ze świadomością, że oszukałem – stawałbym na każdym starcie.

Kilka lat temu byłem świadkiem cudu sportowego. Osoba, która 3 tygodnie wcześniej z trudem pokonała półmaraton w 2:30 – na pełnym dystansie zrobiła 4:18. Na półmetku zameldowała się po 1:48. Kosmiczny progres? Z punktu widzenia fizjologii wysiłku, treningu – niemożliwe. Możliwe jeśli dodamy fakt, że czip pierwszy raz zameldował się na 21 kilometrze właśnie. Na żadnym wcześniejszym punkcie kontrolnym (start, 5km, 10km) nie było międzyczasu. Nie udało się również odnaleźć osoby na filmiku z kamery stojącej na 5-tym kilometrze. Nabrałem wówczas obrzydzenia do osób, które w imię nie wiem jakich wartości broniły tej osoby. Oszustwo dla mnie było oczywiste. Ale widać ktoś musiał popisać się „sukcesem”. Niestety – ja nie kupuję wersji o świeżości, możliwościach itp. Podczas prób wyjaśnienia sytuacji zostałem wtedy zwymyślany przez zwolenników teorii, że skoro sędzia nie widział, to nie ma sprawy. To czysty bandytyzm. Sędzia nie widzi – nie ma sprawy.

W państwowym liceum nie było przebacz. Jak ktoś cały rok bimbał – to po prostu nie zdawał. Nie było zależności klient-usługodawca. W szkołach prywatnych – często nauczyciele boją się radykalnych decyzji. Wpływ klientów, którzy mogą zabrać swoje pieniądze do innej placówki stwarza patologiczny nacisk. „Nie obleję Cię, bo mi płacisz pensję”. Mam wrażenie, że na biegach ulicznych, triathlonach jest czasem podobnie. Sędziom nie chce się wyciągać konsekwencji, bo klient przeniesie za rok swoje pieniądze na inne zawody.

Przytoczony wyżej tekst Marcina Koniecznego organizator skomentował na Facebooku słowami:
Ciekawy felieton Marcina Koniecznego o draftingu podczas Herbalife Triathlon Gdynia 2014
Kluczowe jest tu słowo „ciekawy”. Wspaniale deprecjonujące wagę tego co MKon napisał. Ot – ciekawostka ze świata. Tu nowy model pianki, tam galeria zdjęć z finiszu, a tutaj taka ciekawostka – drafting. Tymczasem mówimy o sprawie fundamentalnej – o uczciwości. Za rok Gdynia – jako pierwsza i pewnie jedyna impreza w Polsce – będzie miała już oficjalny znaczek Ironmana. Wielkie wyróżnienie, ale i wielka odpowiedzialność. Z mojego startu w Herbalife Susz Triathlon (zanim się przeniósł do Gdyni) oprócz miliona wspaniałych wspomnień pamiętam też wkurw. Ironiczny uśmiech jednej z „gwiazdek”, której zwróciłem uwagę na drafting. Miała swojego własnego pacemakera na kolarskiej trasie. Gościa, który brał na siebie wiatr, podawał napoje itp.

Działam na styku sportu i biznesu. Te dwa światy przenikają się i inspirują wzajemnie. Jedną z wielu uniwersalnych prawd jest to, że na uczciwych zasadach dalej zajdziemy. Płaczemy, że cytując Strachy na Lachy „żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch.ja”. Ale nieuczciwość innych nie daje nam prawa do tego żeby samemu też oszukiwać. Choć kusi łatwiejszą drogą na szczyt. Kant. Imperatyw kategoryczny. W biznesie można oszukać klienta, partnera, dostawcę. Ale długofalowo – to nie zadziała. W sporcie – podobnie. Jak trudno jest odzyskać godność i szacunek wie doskonale Mariusz Ujek. Piłkarz, który został skazany w aferze korupcyjnej w zeszłym roku dostał szansę w warszawskiej Polonii. Był sercem, mózgiem drużyny. Pomagał i uczył młodych. Był idealnym przykładem zawodnika, który przekazuje swoje boiskowe doświadczenie, jest największym wsparciem sztabu w szatni. Ale nawet jeśli wnosił wiele do drużyny w tle czaiło się pytanie o dawne grzechy.


Szanujmy się Panie i Panowie!

niedziela, 10 sierpnia 2014

Palec Szlag Trafił

Trudno było oddychać. Słońce grzało i mokre od kilku dni trawy parowały. Czułem jakbym biegł w łaźni. Pomimo tego czułem się znakomicie. Wzgórza i lessowe wąwozy wokół Parchatki tworzą scenografię marzeń. Na drobnej  nierówności odezwał się palec. Promieniujący ból z lewej strony stopy.
Kocham takie biegi. Po pierwsze – terenowe. Biegania po asfalcie mam dość na co dzień. Uwielbiam stawiać kroki na miękkiej ziemi, łoić krzaki i szukać stopą optymalnego miejsca do odbicia. Kocham podbiegi i zbiegi, przeskoki przez kałuże i korzenie. Kocham czuć siłę, uciec od dyktatu tempa. Wiedzieć, że daję z siebie wszystko, nawet jeśli kilometr robię w 8 minut.
Kocham biegi kameralne. Takie, w których niemal każdego uczestnika na trasie kojarzę już od chwili startu. Im mniejsza anonimowość wśród biegaczy – tym więcej wzajemnej życzliwości. Tym więcej uśmiechu i wsparcia.
Kocham biegi lokalne. Takie, w których zamiast wielkich sponsorów – nagrody funduje lokalna pizzeria. Takie, które są świętem dla lokalnej społeczności. Okazją do pochwalenia się pięknem swojej okolicy przed resztą kraju.
 „Bieg Szlak Trafi” był fantastyczny. Spełniał idealnie 3 powyższe warunki, a sportowo jest znakomitą wprawką do biegów górskich. Okazją do poćwiczenia techniki, sprawdzenia jak nasze stawy, ścięgna i mięśnie radzą sobie w przeciążeniach, których nie poznamy na biegach ulicznych. Dowiedziałem się na przykład, że jednak złamany mały palec lewej stopy mocno ogranicza mnie na zbiegach. Cała, ciężko wypracowywana technika, symetria poszła w diabły. Aby uniknąć bólu musiałem po prostu biec krzywo, odpuścić ściganie. Moc miałem. Od 6-go kilometra z łatwością wyprzedzałem. Ale niestety…

Za rok wrócę silniejszy i zdrowy.

sobota, 12 lipca 2014

Mambałaga, czyli co mi dało bieganie

Ktoś mi zadał pytanie o to co mi dało bieganie. Czułem, że tysiące wyrazów, setki zdań za chwilę wystrzelą w przestrzeń. Tak wiele chciałem powiedzieć. Tyle cudownych i ważnych rzeczy się wydarzyło w moim życiu dzięki bieganiu. Nie wiedziałem od czego zacząć. I zanim zdążyłem się namyśleć – zrozumiałem, że na tak postawione pytanie najlepsza będzie krótka, jednozdaniowa odpowiedź. Krótka puenta. Punchline.
Zacząłem sobie porządkować to co chciałem powiedzieć. 
Zaczęło się od małego zwycięstwa. Od wstania od komputera i kilkuset metrów, może 3 kilometrów przeplatanych marszem. Odzyskałem poczucie kontroli nad ważnym aspektem własnego życia – zdrowiem. Potem przyszło dosyć szybkie zrzucenie kilkunastu kilogramów. Bez wspomagaczy, bez bardzo restrykcyjnej diety. Zacząłem akceptować własne ciało. Ciało, którego nie lubiłem chyba od czasu gdy byłem nastolatkiem. Musiałem zrobić porządki w szafie. Z rozmiaru L/XL znowu wróciłem do M. Wyrzucałem wszystkie workowate ubrania, które sprawiały, że czułem się w nich jak emeryt.

Następnym krokiem było poczucie własnej wartości. Pierwszy bieg na niewyobrażalnym wówczas dystansie 10km, ale przede wszystkim przeglądanie się w oczach innych, tych, którzy nie widzieli mnie przez kilka miesięcy. Lubiłem tę lekką nutkę zazdrości. Przez chwilę czułem się lepszy. Najpierw od innych, ale szybko zrozumiałem, że tak naprawdę jestem lepszy od siebie samego sprzed przemiany.
Poczucie kontroli, samoakceptacja, poczucie własnej wartości… Jako pierwsze wróciły na swoje miejsce. Do tej pory były rzucone gdzieś w zapomniany kąt mojego ja. Powoli ogarniałem bałagan.

Pierwszy maraton dał mi pokorę, której – nie ma co ukrywać – trochę mi brakowało. Dał mi impuls do systematycznej, porządnej pracy. Do codziennego planowania. Najpierw treningów. Potem okazało się, że również jedzenia i regeneracji. Nie dało się wybiec zaraz po posiłku, nie dało się dobrze biegać bez snu. Zaczął mi się porządkować rytm dnia. Jedzenie – trening – sen. Zaskoczyło mnie, że nie muszę już „liczyć baranów”. Wcześniej często było tak, że kładłem się z głową pełną stresu, problemów, spraw niedokończonych. Przewracałem się godzinę, wstawałem, wciąż żyłem tym od czego powinienem odpocząć. Zdarzało się, że żeby przed snem zająć głowę czymś innym – liczyłem np. kluby piłkarskie w podziale na województwa. Potrafiłem grubo przekroczyć 700 wymienionych, a sen nie nadchodził. Rozwalony rytm, bałagan w głowie. Systematyczny trening wyregulował tę kwestię.
Pokora, rytm dnia, tygodnia… Kolejne klocki układanki znalazły swoje miejsce.

Potem przyszła pora na jedzenie. Wzrastała świadomość własnego ciała, czułem doskonale co mi służy, co nie służy. Odkryłem, że po kurczaku z fastfoodu nie ma treningu. Nawet kilka godzin później czułem palący zgagą tłuszcz w całym przewodzie pokarmowym. Takich odkryć było coraz więcej. Potem zrezygnowałem z mięsa. Okazało się, że najlepiej mi się biega na diecie roślinnej. Proste nieprzetworzone jedzenie. Uporządkowałem kolejną cholernie ważną kwestię. Skończyły się wymówki, drobne odstępstwa, które zawsze przeistaczały się w przesunięcie granic. Czuję, że teraz moje paliwo ma  więcej oktanów.

Porządkowałem ciało, porządkowałem umysł. Zrezygnowałem z telewizora, okazał się zupełnie zbędny. Nie potrzebowałem go. Zrozumiałem, że czasu mam tak mało, że muszę go spędzać wartościowo. Godzina treningu była więcej warta niż 4 przed odbiornikiem. Trochę się bałem tego jak sobie poradzę z dziećmi. Wiadomo – jak trzeba coś zrobić – najłatwiej jest posadzić dzieciaka przed Mini-mini i zająć się swoimi sprawami. Na starszym synu przez 2 lata ta metoda się sprawdzała. Mały siedział jak zahipnotyzowany, a ja miałem „spokój”. Takie rozwiązanie wydawało się proste. Na pewno było bardzo wygodne. Ale kiedy zacząłem biegać, musiałem codziennie wygospodarować przynajmniej godzinę na trening, poprzestawiać pod to inne aktywności – czasu zaczęło brakować. Zauważyłem jak telewizor przeszkadza w tym, żeby być razem. Powoli zacząłem się dostrzegać to co najważniejsze. I skupiać się na tym. Z grona znajomych część osób zaczęła się wykruszać. Pojawiali się inni. Niektórzy tylko na chwilę. Zacząłem szanować mój czas i spędzać go z ludźmi, którzy byli ważni, a nie tylko fajni. Znowu bałagan zastąpiłem porządkiem.

W najtrudniejszym momencie bieganie dało mi życie. Wyrywało z czarnej rozpaczy rodzica, którego dziecko miało wypadek. Bieganie zmuszało do walki – również o siebie. Przez cały czas spędzony przy łóżkach (a właściwie pod łóżkami)  w dziecięcych szpitalach miałem siłę maratończyka. Byłem gotowy na długi dystans. Nie szafowałem siłami „na pierwszych kilometrach”, wiedziałem, że przed nami bardzo długi wysiłek. Miałem to już przepracowane i uporządkowane. Wiedziałem na czym się skupić żebyśmy przetrwali.  

W świecie pełno płytkich afirmacji, które mówią, że wystarczy chcieć by coś mieć/coś osiągnąć. Ale to fałsz. Może co najwyżej pół prawdy. To, żebyśmy czegoś chcieli jest zaledwie warunkiem koniecznym, ale nie dostatecznym. Drugi warunek konieczny, to wytrwałe i ukierunkowane dążenie do tego o czym marzymy. Bieganie nauczyło mnie odróżniać prawdy od fałszu. Na rozmowie o pracę – ściemnisz, na randce – ściemnisz, na egzaminie – ściągniesz. Ale na maratonie nie ściemnisz, ani nie ściągniesz. Osiągniesz tylko tyle na ile Cię stać. Cholernie mocne doświadczenie w świecie pełnym haseł, frazesów i sloganów reklamowych. Prosta prawda.


A więc co mi dało bieganie? Jednym zdaniem? Uporządkowało mi życie. W bardzo wielu aspektach. Zresztą ciągle porządkuje obszary, co do których bym nawet nie podejrzewał, że mają jakąkolwiek styczność z bieganiem. I choć ciągle wchodzę w jakieś ślepe uliczki, to coraz lepiej wiem dokąd idę i jak tam chcę dojść. Żyję w zgodzie ze sobą samym. Kolejne klocki wsuwam na właściwe miejsce. 


sobota, 5 lipca 2014

Kalendarz wsteczny, czyli periodyzacja

Fota z neta :P
Co pobiegać dziś? Jak się przygotować  do maratonu? Kiedy zrobić długie wybieganie? Te i mnóstwo innych pytań spędzają sen z oczu osobom  biegającym. Jeśli ktoś ma trenera, trener zazwyczaj doskonale wie jak periodyzować trening. Periodyzować, czyli dzielić na okresy o różnej intensywności, różnych bodźcach. Ale przede wszystkim pozwalającym realizować różne cele. Wiadomo, że trening tydzień przed maratonem znacznie różni się od tego co robimy 3 miesiące wcześniej. Jest wiele szkół, wiele podejść (choć tak naprawdę wszystkie na pewnym głębszym poziomie bazują na podobnych założeniach, po prostu na wiedzy o fizjologii wysiłku). W tym artykule nie chcę wchodzić w metodykę treningu – skupię się za to na części organizacyjnej.

Przez kilka lat pracowałem jako Menedżer Projektu. Organizowałem wielkie konferencje i targi – głównie dla branży HR. W szczytowym momencie gościliśmy na naszych imprezach ponad 600 dyrektorów, kierowników i specjalistów personalnych. Pracowaliśmy w cyklu półrocznym – jedna konferencja w kwietniu, druga w październiku. Najpóźniej zaraz po zamknięciu jednego projektu ustalaliśmy datę kolejnego. Siadałem wtedy do Excela (na typowy project-managemnetowy software nie byliśmy jeszcze gotowi) i robiłem KALENDARZ WSTECZNY. Jeśli konferencja miała zacząć się dnia X, to zapisy musieliśmy zakończyć w dniu X-2 żeby ekipa zdążyła wydrukować wszystkie materiały, żebyśmy mieli czas na potwierdzenie ilości posiłków w hotelu itp. itd. Ustalałem kiedy powinny się te zapisy zacząć, kiedy ruszyć z kampanią, kiedy oddać pierwsze materiały promocyjne do druku, kiedy muszę je zamknąć żeby grafik zdążył poskładać… Z tego wynikało do kiedy muszę dogadać się z mówcami, sponsorami w sprawie ich obecności na konferencji. Liczyłem wszystko „od tyłu”. W stosunku do daty imprezy. Potem nanosiłem dni wolne, święta, inne wydarzenia, które mogły pokrzyżować cykl produkcyjny konferencji. Ustalałam kluczowe daty, kamienie milowe, które kłuły w oczy czarnymi polami. Resztę działań zaznaczałem na pastelowo. Nad biurkiem wisiały jeszcze te daty.
Dziś – praktycznie taką samą metodologię stosuję w pracy z zawodnikami (w tym w moich własnych treningach). Zaczynamy od daty wydarzenia, do którego się przygotowujemy. Tego o priorytecie „A”. Z tego wynika reszta. Ta data wyznacza wszystko. Jeśli ostatnie długie wybieganie powinno być 3 lub 4 tygodnie przed maratonem – narzuca nam to jego datę. Co z tego, że w tym czasie są inne fajne biegi, inne fajne imprezy. Inne starty muszę podporządkować temu najważniejszemu. Tak samo z treningami – ta sama jednostka na różnych etapach przygotowań do startu może być bardzo pomocna lub być wręcz szkodliwa. Dlatego planując start powinniśmy jak najszybciej wyznaczyć konkretną datę, konkretne zawody, do których się przygotowujemy. Jeśli np. myślimy o maratonie na jesieni i mamy wybór pomiędzy Wrocławiem, a Poznaniem, to różnica jest zasadnicza. 4 tygodnie, które dzielą jedne i drugie zawody to tak naprawdę jeden mezocykl w Bezpośrednim Przygotowaniu Startowym. W treningu na poziomie zaawansowanym ze szczytem formy trafia się w konkretną datę, jeden tydzień – często robi ogromną różnicę.

Dlatego planując starty – zaczynajmy od ustalenia daty najważniejszego startu. Oznaczmy go jako najważniejszą datę, D-Day, Punkt Zero lub w jakikolwiek inny sposób, który sprawi, że będzie w naszej głowie najważniejszą kotwicą. Dopiero potem cofajmy się w założeniach treningowych do kolejnych dat, punktów granicznych, testów. Uwzględniajmy przy tym nasze życie rodzinne i zawodowe, które może wpłynąć na realizację założeń. Nie myślmy „co mam zrobić dziś”, ale „co mam pobiec w tym sezonie” – z tego wyniknie plan na dziś i jutro.

Przykład punktów kluczowych realnego kalendarza wstecznego dla debiutu maratońskiego

Data
Cel
Uwagi

14.06
Ukończyć maraton
PRIORYTET „A”

Od 07.06
Wyostrzenie
Logistyka startowa
Urlop od 10.06
26.05-04.06
Wytrzymałość tempowa

28.05 Kluczowy trening WT
19.05-25.05
Tydzień regeneracyjny po długim wybieganiu
BEZ STARTÓW!!!
18.05 (4 tygodnie)
Długie wybieganie 35km
Finał etapu Kształtowania wytrzymałości ogólnej
Zrealizowane 19.05 (18.05 – praca,
zadbać aby dzień treningu był dniem wolnym)
20.05 (8 tygodni)
30km tlenowo
Zrealizowane 21.05 – Wielkanoc