poniedziałek, 22 grudnia 2014

Don't stop me now!

(c) TVN24
W bloku naprzeciw światło paliło się tylko w jednym oknie. Lud pracujący stolicy spał jeszcze pod ciepłymi kołdrami. Nad ranem przychodzi zawsze najlepszy sen. Wreszcie głęboki i regenerujący. Mój budzik miał zadzwonić za chwilę. 5:40 zbliżała się nieuchronnie, ale ja się przebudziłem. Na dworze było ciemno i lało jak z cebra. W grudniu powinienem był się spodziewać śniegu, ale padał deszcz. Pewnie, chciałem jeszcze chwilę poleżeć. Złapać jeszcze godzinę tego dobrego snu. Ale wstałem. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że nie pamięta się tych wszystkich dni, podczas których śpimy godzinę za długo. Wypiłem kawę, zjadłem pół banana, spakowałem plecak i ubrany stanąłem w drzwiach.
Z altanki śmietnika wystawała wyciągnięta na wprost moja lewa ręka. Łapałem satelity i odwlekałem moment, w którym będę cały mokry. Wiedziałem, że musi nastąpić, ale chciałem jeszcze chwilę wierzyć, że ta ulewa zaraz przejdzie. A nie był to ciepły letni deszczyk…  To był typ jesiennego  skurwysyna, który lodowatym prysznicem odbiera chęci i radość z biegania. Ten typ, który każdą przenikliwie zimną kroplą próbuje Ci udowodnić, że musisz być idiotą, żeby wyjść na taką pogodę. „Satelity znalezione”…
Na drugim kilometrze dygotałem. Ciało jeszcze nie zdążyło się rozgrzać, kierowcy chlapali lodowatym błotem, a ja starałem się jeszcze omijać kałuże. Stopy miałem jeszcze w miarę suche. Wiedziałem, że prędzej czy później nastąpi ten moment, w którym każdy krok będzie chlupotem. Chciałem odwlec tę chwilę.
Nie było pięknie. Nie było śpiewu skowronków, wschód słońca też się schował za grafitowymi chmurami. O tym, że zaczął się dzień świadczyły tylko gasnące latarnie i wzmożony ruch na drogach. Piesi zapadali się w wiatach przystankowych, nieliczni walczyli z wywróconymi na drugą stronę parasolami. Byłem nigdzie. Daleko od domu, daleko od pracy. Marzyłem o ciepłej herbacie, ale przed 7:00 w Warszawie wszystko jest jeszcze zamknięte. Poza sklepami „Alkohol 24h”. Deszcz nie przestawał padać. Buty przy każdym kroku tryskały małymi fontannami. Przede mną było jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut.
Za zakrętem postawił mnie do pionu wmordewind. Smagał twarz igiełkami. W każdej kropli była maleńka zapowiedź zimy. Mrużyłem oczy i biegłem. Bo to był jeden z TYCH treningów. Nie tempo, nie objętość, nie technika… Czysta wola walki. Pokonywanie lenistwa, zniechęcenia i wygodnictwa. Naprawdę nic strasznego by się nie stało, gdybym odpuścił tego dnia. Ale dni, w których odpuściliśmy nie pamiętamy.
To był jeden z TYCH treningów, które sobie grzecznie opakuję w sreberko. Schowam do lodówki i będę trzymał na specjalne okazje. Na 40-ty kilometr maratonu. Na 65-ty kilometr ultra. Zabiorę go ze sobą i odpakuję w odpowiednim momencie. Powiem sobie: „Nie po to wstawałeś przez całą jesień i zimę o 5:40, żeby teraz odpuszczać! Po to robiłeś te mniej fajne treningi, żeby teraz, w chwili słabości, móc powiedzieć sobie – najgorsze już za mną, teraz nikt mnie zatrzyma.”


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz