Przed sezonem 2011 ktoś wpadł na znakomity marketingowo
pomysł. Oswoić triathlon. Pokazać zwykłemu Kowalskiemu, że tri może uprawiać
każdy z nas. Impreza, która wtedy nazywała się Herbalife Susz Triathlon zyskała
ambasadorów. Czterech aktorów, którzy pod okiem trenerów personalnych w topowym
warszawskim fitness-clubie przez pół roku ciężko trenowali żeby wystartować w
zawodach na dystansie pół-ironmana, czyli 1900m pływania, 90km jazdy na rowerze
i 21,1km biegu. Jedną z twarzy imprezy został aktor – Tomasz Karolak. Zgodnie z
planem ukończył zawody.
Cel wizerunkowy został osiągnięty. Triathlon został
odczarowany. Rok wcześniej na starcie stanęło niewiele ponad 150 osób. Rok po
pierwszym projekcie ambasadorów – zapisy na 550 miejsc skończyły się bardzo
szybko. Zwykły Kowalski uwierzył, że każdy może pokonać połówkę Ironmana. Skoro
udało się Karolakowi, to i mogę i ja! I tu zaczyna się właśnie „efekt Karolaka”.
Aktor do swojego startu przygotowywał się naprawdę solidnie przez ponad pół
roku, miał odpowiednio dobrany wysokiej klasy sprzęt, opiekę trenerów,
fizjoterapeutów itp. Ale po sukcesie Karolaka na zawody triathlonowe zapisało
się mnóstwo osób – mówiąc wprost – nieprzygotowanych. Najwolniejszy pływak
pokonał trasę w około 1h20min. Dla porównania – przeciętnemu amatorowi zajmuje
to 40 minut, limit był ustalony na 60min. Pojawienie się tak słabo pływających
osób na starcie zawodów w otwartym akwenie sprawia ogromne kłopoty
organizacyjne i zagraża bezpieczeństwu. W zasadzie jedna ekipa ratowników musi
być oddelegowana do opieki nad ogonem, który jest znacznie oddalony od większości
pływaków. Taki wynik nie świadczy to o słabszym dniu, o gorszej dyspozycji…
jedyny powód takiego dramatycznego wyniku to porwanie się na zbyt ambitny cel.
Ale skoro Karolakowi się udało…
Podobnych przykładów są setki nie tylko na triathlonowym podwórku.
Tak samo jest w biegach górskich (kończy się to mnóstwem interwencji GOPR),
maratonach i innych tego typu imprezach. Wysyp osób, których jedynym atutem jest
szalona ambicja niepoparta odpowiednim treningiem jest zmorą organizatorów.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – jestem pewien, że np. maraton może pokonać prawie
każdy zdrowy człowiek. W lepszym lub gorszym czasie. Sam swój pierwszy maraton
pokonałem „na oparach ambicji” w równe 5 godzin. Na kolejnych 15-tu nie
zrobiłem już tego błędu. I właśnie z tej perspektywy jestem absolutnie pewien
jednej rzeczy. Najpierw przygotowanie,
potem zawody. Maraton, triathlon, bieg górski. Każdy przebiegnięty w okresie
przygotowawczym kilometr, to mniej bólu w najważniejszym dniu, mniejsze ryzyko
kontuzji, mniejsze zagrożenie. Każdy ruch w basenie sprawia, że łatwiej go powtórzyć
potem w jeziorze, każde naciśnięcie rowerowych pedałów przybliża nas do mety na
zawodach. To, że jakieś zawody kończy np. aktor powinno być dla nas świetną
motywacją, ale przede wszystkim do ciężkiej pracy. Bo za tym startem stało wiele
litrów potu. Codzienna orka jest znacznie mniej medialna niż migawka ze znaną twarzą
na linii mety.
Dlatego jestem pełen podziwu dla Tomasza Karolaka. Wiem, że
nie było mu łatwo, widziałem jak walczył na trasie. Sam żeby pokonać tę trasę musiałem
wznieść się na wyżyny mojej motywacji, wiem doskonale na czym polega pokonywanie
własnej słabości. Wyobrażam sobie ile wysiłku musiał włożyć żeby w ogóle znaleźć
się tam gdzie był. Dlatego każdy start w zawodach powinien być zwieńczeniem długiego
procesu, który rozpoczynamy pytaniem:
Kiedy ja będę gotowy do tego wyzwania?
Powtórzmy jeszcze raz: Kiedy... ja... gotowy...
Bez tego pytania będziemy tylko ulegać „efektowi Karolaka”.
Ha ha ha, ale on spaślak :D miał gorszy czas od mojego :D
OdpowiedzUsuń