niedziela, 22 grudnia 2013

Upadek (Susz 2012)

Ktoś mi podał bidon, ktoś podniósł rower. „Wszystko OK?” – usłyszałem głos gdzieś spoza kadru. W kadrze miałem tylko asfalt i buty kibiców. Wstałem oszołomiony, sprawdziłem kask, ręce, nogi. Kask chyba cały. Rękami mogę ruszać, ale bolą. A nogi – w końcu stoję. „Tak – chyba wszystko dobrze” rzuciłem w tłum. Wsiadłem na rower, ktoś jeszcze pozbierał z ziemi moje drobiazgi – żele, batony, jakieś części rowerowe. Za mną było 1900m pływania i 200m roweru. Samego pedałowania zostało jeszcze ponad 89km. A potem półmaraton…
Tego dnia w Suszu było bardzo gorąco. Przed startem wszyscy byli już zgrzani i  wejście do wody było wspaniałym uczuciem. Kilka minut przed wystrzałem startera leżeliśmy spokojnie na środku jeziora relaksując się i koncentrując przed zawodami. Przypomniałem sobie cały poprzedni dzień i dzisiejszy poranek. Byłem jakiś rozlazły i niezorganizowany. Niczym kot w dowcipie o pustyni – nie ogarniałem kuwety. Tej przy moim stanowisku w strefie zmian. Wciąż mi czegoś brakowało, wciąż coś było nie tak. Coś przekładałem, coś wywalałem. Koła w rowerze dopompowywałem w ostatniej chwili. Byłem najogólniej mówiąc – nieprzygotowany. Za ten brak koncentracji zapłaciłem zaraz po wyjściu z wody. Zresztą to rozmemłanie startowe jest bardzo dobrym odzwierciedleniem tego jak wtedy było mi w życiu. Niepozbierany jeszcze po ciężkiej kontuzji. Bez pewności siebie, z za dużymi aspiracjami, rozleniwiony i słabo przygotowany porwałem się na dystans pół-Ironmana. Wodę zrobiłem w założeniach, przyzwoicie jak na tamten moment. Samozadowolenie ponad miarę wyłączyło koncentrację na rowerze. Ruszyłem , odebrałem bidon i podczas wkładania go do tylnej kieszeni „wyszedłem z progu” na drobnej nierówności. Co było dalej – już wiadomo.
Pierwsze kilometry po upadku to adrenalina. Kilka minut bez bólu. Do siódmego-ósmego trzymałem jeszcze założoną prędkość, ale wtedy ból zaczął narastać. Zaciskałem zęby, ale akurat wyjechałem z miasteczka. Do karetki na 20-tym kilometrze dowlokłem się, z kolana lała się krew. Podobnie z łokcia. Każde naciśnięcie na pedał okupione było bólem. „Może powinien się Pan wycofać?” spytał lekarz. „Wycofam się jak mnie zeskrobiecie z trasy, zesram się, a nie będę miał w wynikach DNF”. Minuty w karetce dłużyły się. Czyszczenie rany, dezynfekcja, opatrunek, środek przeciwbólowy… Z powrotem wsiadłem na rower i ruszyłem na samotną walkę. O wyniku nie było mowy. Sukces wizualizowałem sobie jako to, że ukończę. Tylko tyle.

Krzyczałem do siebie różne zaklęcia. Te miłe i te wulgarne. Kolano odmawiało współpracy, a zostało jeszcze kilkanaście kilometrów biegu. Na pętlach wokół Jeziora Suskiego wciąż mijaliśmy się z innymi zawodnikami. Łzy napływały do oczu i momentalnie parowały – temperatura sięgała 30 stopni. Kuśtyk, kuśtyk… 200 metrów, a zmęczenie jakby to był kilometr. Noga nie podaje, prowizoryczny opatrunek dawno już się zsunął. Kilometry mijają, ale o wiele za wolno. Widzę znanego aktora, którego zabiera pogotowie ratunkowe, widzę zawodników, którzy się poddają, schodzą z trasy. Dzięki nim dalej walczę. Żywię się energią, którą zostawili. Doczłapuję się na metę. Walkę opłacę kilkoma dniami, podczas których trudno mi będzie chodzić. Wygrywam walkę. Nie przypuszczam, że te kilka godzin z bólem jest tylko przetarciem, rozgrzewką. Że życie przygotowuje dla mnie właśnie największe wyzwanie…

1 komentarz: