poniedziałek, 2 czerwca 2014

Zostać Ultramaratończykiem

1. Najlepsze momenty. 2. Jeszcze nie Ultra. 3. 6:00 4. Tyczyn 5. Zarzecze 6. 50km za mną 7. Zgłobień 8. Meta. 9. Dziękuję

Biegniesz. Żeby nie zwariować wyznaczasz sobie jakiś punkt na horyzoncie. Miejsce, do którego chcesz dobiec. Wyłączasz myślenie i po prostu biegniesz. Wlepiasz wzrok w ziemię, patrzysz żeby nie zahaczyć o jakiś korzeń, kamień czy inną przeszkodę. Wzrok podnosisz dopiero jak osiągniesz cel. Wtedy, żeby nie zwariować wyznaczasz sobie jakiś punkt na horyzoncie. Miejsce, do którego…
Prawie równo 8 lat temu przebiegłem kilkanaście minut. To był pierwszy punkt na horyzoncie. Pobiec ciut więcej, pobiec ciut szybciej. Pierwsze 10km w rewelacyjnym wówczas czasie 55 minut. Pierwszy maraton. Złamać 4 godziny. Złamać 3:30. Wrócić po kontuzji…
Kiedy tylko wyjadę poza Warszawę w mediach zdarza się coś niesłychanego. Jestem w Łodzi – do głównych serwisów informacyjnych wchodzi informacja o czymś co się dzieje w Łodzi. Białystok? Jakiś news z Podlasia. Jadę do Koszalina – niesłychane… Zachodniopomorskie na fali. Nie wiem czy to kwestia szczęścia, obstawiałbym raczej ukierunkowaną percepcję. Podobnie było jesienią podczas szkoleń w Rzeszowie. Kiedy wróciłem do hotelu w internecie trafiłem na jedną informację z Podkarpacia. 31 maja wokół Rzeszowa odbędzie się I Ultramaraton Podkarpacki. Przeznaczenie?
W Zgłobieniu na 55kilometrze zdążyłem jeszcze napisać. Małe kryzysy już były. Czekam na ten duży. Kiedy wydawało się, że właśnie nadchodzi, okazywało się, że to jeszcze nie teraz. Wystarczyło ograniczyć zbędne funkcje życiowe takie jak gadanie, czasem dać sobie chwilę odpocząć i mogę napierać dalej. Rzeczywiście – było teraz ciężej, ale odcięcia mocy nie było. Włączyłem swoją liczbową mantrę. Mam swoje zaklęcia, swoje głowo-wypełniacze dzięki, którym krok za krokiem zbliżam się do mety. Przećwiczone, przeliczone na 17 maratonach, które są za mną. Na setkach treningów. Na ponad 3000km, które przebiegłem w ostatnich 12 miesiącach. Dyskomfort. Ból. Znużenie. To minie. Ultrasem będę już zawsze. Wbiegając na bulwary, które doskonale znałem z rzeszowskich treningów czuję niemal zapach mety. Na chwilę przytłumiony podpałką z grilla. Boże! Przecież jest koło południa. Niektórzy dopiero wstają, knajpy dopiero ustawiają krzesła, zaczynają piec te wszystkie kiełbasy i karkówki. Ja mam na liczniku prawie 70km i właśnie dobiegam do kolejnego punktu na moim horyzoncie. Z miejsca, w którym byłem maratończykiem staję się Ultra. Pause. Rewind.
Mam komfort, że mogę wstać nawet o 3:50. Mieszkam w hostelu przy samym rynku – 15 metrów od startu i mety. Wszystko mam przygotowane, już wieczorem poukładałem wszystko na piękne kupki, teraz tylko muszę wybrać wariant w zależności od pogody. Bułka z dżemem, krótka toaleta, szkła i o 4:17 jestem na dole. Do startu kilka minut. Powoli dociera do mnie, że właśnie zaczynam nowy rozdział w księdze mojego biegania. Przede mną 71 kilometrów. Maraton i długie wybieganie razem. Przede mną w tłumie biegaczy stoi dwóch młodych chłopaków w trampkach i skórzanych kurteczkach. Jeszcze nie wytrzeźwieli, jeszcze nie wrócili do domu z imprezy. Załapali się na start i postanowili z nami kawałek potruchtać. Bawimy się setnie, chłopaki mają dystans do siebie, zapraszają po drodze na śniadanie. Dzięki temu mam dużo mniejsze napięcie przedstartowe. Nie myślę za bardzo o tym co mnie czeka. Cieszę się chwilą i śmieję z absurdu sytuacji. Po kilometrze, po półtora chłopaki odpadną, jeden się mocno zmęczy tempem ok. 5:40/km. Na asfalcie tego tempa nie czuję. Dopiero na 7km skręcamy na łąkę i zwalniamy. Cały czas staram się wyłączyć lampkę z napisem „Rywalizacja”. Mam tylko ukończyć. Sprawdzić wszystko. Czuję się mocny, ale widzę, że zawodnicy przede mną na pierwszych większych podbiegach przechodzą w marsz. Robię tak samo. Nie spieszę się. Mam czas.
Poranek jest wilgotny, idealny do biegania. W lesie momentami czuję się jak w górach. Takie typowe łojenie. Mijają kilometry, minuty, godziny. Przed 7:00 wbiegam do Tyczyna. Jakość punktu żywieniowego zaskakuje bardzo na plus. Zaangażowanie wolontariuszy – jeszcze bardziej. To ten typ wschodniej życzliwości z jaką spotykasz się na np. Maratonie Lubelskim. Łapię orzeszki. Cudownie przełamują smak. Na mecie jeszcze będą na mnie czekały. Kierunek Zarzecze. Spory kawałek biegnę z Violą i jej seterem Piranią. Biegną dłuższą trasę na 115km. Są niesamowicie dzielni i waleczni. Na punkcie żywieniowym uciekną mi podczas gdy będę napełniał bukłak. W Zarzeczu znowu spotykam wspaniałych ludzi. Na widok arbuza moje ślinianki dostają euforii. Kawałek dalej najgorsze 400m biegu. Trasa wydzielona pachołkami na poboczu drogi krajowej nr 9 (Radom-Barwinek). Niestety – przy takiej długości biegu tą cenę trzeba zapłacić. Na szczęście zabezpieczenie przez policję jest perfekcyjne. Zbiegam z drogi i zaczyna się długi, ciężki podbieg. W nogach mam już niezły krossowy maraton. Na szczęście jest za chwilę jest las. Znowu łoimy góra, dół. Choć „łoimy” to za dużo powiedziane. Raczej „łoję”. Jestem w samym środku czegoś, co nazywa się samotnością długodystansowca. I jest mi z tym dobrze. Kiedy wybiegamy do jakiejś miejscowości spotykam biegacza – żołnierza z Rzeszowa. Ze 2-3 kilometry pokonujemy razem trochę rozmawiając. Niewiarygodne, ale to najdłuższa moja interakcja z innymi zawodnikami na tym biegu.
Do Zgłobienia prowadzi szutrowa droga między łąkami. Maki, chabry, kaczeńce. Kilka razy zatrzymuję się i zbieram kwiaty. To jedyny, symboliczny sposób w jaki będę mógł okazać moją wdzięczność dla dziesiątek wolontariuszy, dzięki którym mogę realizować swoją pasję. Zgłobień jest piękny o tej porze roku… Napełniam bukłak, wciskam żel i patrzę przed siebie i widzę na horyzoncie punkt, do którego muszę teraz dobiec.
Po 8 godzinach i 25 minutach wpadam na metę na rzeszowskim rynku. Lekko otumaniony. Zachwycony. Dobiegłem do miejsca, które wydawało się tak odległe, że nieosiągalne. Zostałem Ultramaratończykiem. Siedząc na studni przemywam twarz wodą. Zerkam na medal, z którego patrzy na mnie Piotr Kuryło. Podnoszę wzrok i szukam na horyzoncie następnego punktu, do którego teraz dobiegnę.

Podziękowania
Artur Chyła i Sport-Guru – za wsparcie
Brujita – za inspirację i logistykę
Rich Roll – za weganizm
Vi, Pirania i Robert – za wspólne chwile

Jan i Adam – za to, że byliście ze mną w najtrudniejszych, ale i najpiękniejszych momentach

1 komentarz:

  1. Tomku, gratuluję odwagi spoglądania za horyzont i zazdroszczę odkrywania tego co za kolejnym krokiem!
    ...a potem już tylko dalej i dalej...

    OdpowiedzUsuń