Dwa życia Brujity. Nowe na medal i stare. Lusterko zbiło się godzinę przed startem. |
Po dwóch kilometrach już mocno dyszała. Tempo było
spacerowe, warunki do biegania wymarzone, ale ona biegała pierwszy raz w życiu.
Podbieg się skończył, a po prawej stronie otworzyła nam się piękna perspektywa
na jezioro Bełdany. Oboje westchnęliśmy z zachwytu. Na ten widok będziemy potem
czekać, wracać do niego. Minie równo rok.
Na luzie zrobiliśmy podbieg. Jezioro Bełdany zachwyciło nas
tak samo jak rok wcześniej. Za nami było już 12 kilometrów. Do mety zostało
jeszcze 30. Ale teraz to nie miało znaczenia. Wiedziałem, że da radę. Jeśli
tylko się nie zagotuje. Pierwszy maraton potrafi wzbudzić niesamowite emocje. Ale
biegła perfekcyjnie. Serce było gorące, ale głowa chłodna. Fizycznie była dokładnie
w tym samym miejscu co rok temu. Sportowo, mentalnie – biegła obok mnie nowa
osoba. Brujita, która narodziła się w błotach pod Lublińcem. Nowy człowiek,
który nie musiał już niczego maskować histerycznym śmiechem, który tak dobrze
pamiętałem sprzed roku.
O 6:30 w hotelowym holu stało dzikie zwierzę schowane w
ciało dziewczyny. Widziałem jak jego oczy rozglądały się czujnie cały czas czekając
na cios. Zwierzę zacisnęło dziewczynie usta, ścisnęło gardło. Kazało ciału wstać
o świcie i biec. Zaczynał się właśnie drugi dzień szkolenia. Drugi dzień zawsze
jest po pierwszym wieczorze. Ostatni wojownicy wracali właśnie do swoich pokoi.
A zwierzę stało i czekało na bieganie. Truchtaliśmy po mazurskim lesie, w
którym za kilka godzin miał się odbyć II MCI Maraton Mazury. To znaczy ja
truchtałem, bo zwierzę walczyło o każdy oddech, o przetrwanie. Niewytrenowane
ciało, nieodpowiednie buty, zmęczenie… Ale dziewczyna wlokła się czasem ze
łzami w oczach, czasem chwytając tlen jak ryba. Cały czas tracąc mnóstwo sił na
spięcie związane z brakiem bezpieczeństwa i drugie mnóstwo na maskowanie tego
zdenerwowania. Pomimo tej niepewności widziałem wielką niezłomność. Zauważyłem
też, że dziewczyna w tą swoją siłę nie wierzy, może nawet nie wie jak jest
piekielnie mocna. Nie zdaje sobie sprawy, że może wszystko.
Nie wiedziałem jeszcze, że ten hart ducha wykuty był wieczną
walką o przeżycie. O zaspokojenie podstawowych w hierarchii Maslowa potrzeb.
Dopiero z czasem, oswajając to wewnętrzne dzikie zwierzę poznawałem jego historię.
Powiedzieć, że życie się z nią nie pieściło, to dużo za mało. Kolejne rzeczy,
których się dowiadywałem o tym co przeżyła wprawiały mnie w osłupienie,
sprawiały, że czułem dziką bezsilność wobec tego co było. Zaczynałem rozumieć
determinację, dostrzegałem blizny. Po dwóch miesiącach biegania zrobiłem coś,
co z punktu widzenia fizjologii wysiłku nie miało większego sensu – wziąłem dziewczynę
ze zwierzęciem na Bieg Katorżnika. Trudny, długi start ze stosunkowo małą
ilością biegania. Przepracowaliśmy właściwie tylko podstawy. I rzuciłem ją na
głęboką wodę jeziora Posmyk. Przez 3 i pół godziny była tam tylko ze sobą i
demonami swojej przeszłości, które topiła w bagnach. Kiedy zobaczyłem jak
wybiega na przedostatnią prostą wiedziałem już, że narodził się nowy człowiek –
Brujita. Mała wiedźma – jak w Urodzonych Biegaczach. Zacięta, dokonująca cudów
mała kobieta, która tylko dzięki swojej głowie wyprzedzała na trasie zawodowych
żołnierzy. W gnijących bagnach, w brudzie kanałów melioracyjnych pojawiło się
oczyszczenie.
Właśnie minął rok biegania. Brujita realizowała swoje marzenie
– przebiec maraton. Nie byle jaki. Maraton Mazury. Ten sam czas, to samo miejsce.
Czas zataczał koło. Od początku szliśmy w miarę równym, spokojnym tempem. W
połowie dystansu uciekła nam jeszcze jedna dziewczyna, ale potem wyprzedzaliśmy
tylko my. Na zbiegu, na płaskim, na podbiegu. Na drodze gruntowej i na
asfalcie. Przy znaku 40 dogoniliśmy jeszcze jednego chłopaka. Poderwał się do
walki i we trójkę biegliśmy prawie dwa kilometry. I wtedy stało się coś
najpiękniejszego co może się zdarzyć na maratonie. Półtora kilometra przed metą
Brujita włączyła trzeci bieg. Widziałem szok w oczach naszego współtowarzysza,
któremu nagle zaczęliśmy odjeżdżać. Było trochę pod górę, a Garmin wskazywał,
że to jeden z naszych najszybszych kilometrów. Wiedziałem, że ona wie, że to właśnie
zrobiła. Że nie ma już żadnej wątpliwości. W wielkim stylu wbiegała na metę
swojego pierwszego maratonu. Jednego z najtrudniejszych.
Za Brujitą jest rok pracy. Prawie 2000 kilometrów. Ani
jednego treningu opuszczonego „bez usprawiedliwienia”. Praca organiczna. Od podstaw.
Bez najmniejszego kredytu. Nie była to droga usłana płatkami róż, ale pełna
kolców i cierni. Droga przemiany. Zaszczute zwierzę gdzieś zniknęło. Zamiast
niego jest pewna swej wartości kobieta. Wie, że tego co zrobiła, nigdy nie
odbierze jej żadne tsunami, które do tej pory regularnie niszczyło to, co
chciała zbudować. Przebiegła coś więcej niż maraton…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz