Szkoła, do której chodzą moi chłopcy co roku organizuje wielki
piknik. Zawsze atrakcją były mecze siatkówki rodzice kontra nauczyciele. Kocham
grać w siatkę, więc te mecze były dla mnie zawsze lekką frustracją. Nie chodzi
o poziom, sam grywam już sporadycznie, więc robię koszmarne błędy. Ale siatkówka
żeby miała sens wymaga minimum zgrania. Przebicia na 3. W grupie osób, które
widzą się raz do roku i nie zawsze znają swoje imiona – jest z tym kłopot. W
tym roku jednak jeden z rodziców namówił szkołę na minimaraton. Charytatywny
bieg rozgrywany na dwóch dystansach – 2km i 4km. W imprezie wzięło udział ok.
100 rodziców.
Od Ultra minął dopiero tydzień, nogi wciąż miałem ciężkie,
brak szybkości. Ale bez fałszywej skromności mogłem obstawiać, że będę w
czubie. Przed startem trwał pokaz sił. Biegacze w koszulkach z różnych
maratonów, dziewczyna w koszulce Ironmana… Ale też grupa rodziców w zwykłych
strojach. Ludzi, którzy chcieli po prostu przejść te 2km w szczytnym celu.
Bez wyrzutów sumienia stanąłem w pierwszej linii. Wybiła
14:00. Upał sięgał 30 stopni. Ruszyliśmy. Pierwsze kilkaset metrów w tempie
grubo poniżej 4:00. Choć trasa mocno krosowa i pełna dziur w drodze. Po 500m
zostaje nas z przodu grupka koło 8 osób. To kluczowy moment wyścigu. Dwóch
zawodników utrzymuje tempo po ok. 3:40, a ja i trzy kolejne osoby walczymy o
utrzymanie tempa w granicach 4:10-4:15. Trasę znam doskonale – często robię na
niej treningi. Obiegamy szkołę. Pierwszy kilometr wychodzi w 3:57. Wiadomo, że
dalej będzie ciężej. Pierwsza dwójka odchodzi, jestem w 5-6 osobowej grupie
pościgowej. Widać u nas kto ma siłę, a kto właśnie osiąga horyzont swojej
wytrzymałości. Wyprzedza mnie jeszcze zawodnik w białej koszulce, ale wiem, że
nie utrzyma tego tempa. Upał niemiłosierny. Nogi nie podają szybkości, więc
staram się utrzymać to co mam. Dziury w drodze są wypełnione błotem. Rozchlapujemy
je mocnymi krokami. Zostaje nas w grupie pościgowej trzech. Na drugim okrążeniu
już nie słyszę za sobą sapania, odbiegliśmy tym, którzy nas ścigają. Kolejność
ani drgnie. Mamy siebie na 5-10m. Biegnę piąty, ale nie mam już zapasu szybkości.
To nie ten moment. Finisz jest leciutko pod górę. W świadomości robi się wąski
tunel, na którego końcu jest meta. Pole widzenia zawężyło się. Wpadam na metę
piąty. Zadowolony. Mija spora chwila nim przybiegną następni.
Rzadko bywam tak wysoko w biegach. Rzadko tak naprawdę się
ścigam. Rzadko biegam w czubie. Jest inaczej, gdy mniej uwagi niż kontroli
tempa muszę poświęcać rywalom. Rzadko czuję, że biegam jednak lepiej od
przeciętnego „Kowalskiego”. Rzadko tak głęboko zanurzam się w kwasie mlekowym. Ale
uwielbiam to mrowienie mięśni, gdy drżą nie tylko nogi. Teraz przede mną już
tylko ultra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz