sobota, 12 lipca 2014

Mambałaga, czyli co mi dało bieganie

Ktoś mi zadał pytanie o to co mi dało bieganie. Czułem, że tysiące wyrazów, setki zdań za chwilę wystrzelą w przestrzeń. Tak wiele chciałem powiedzieć. Tyle cudownych i ważnych rzeczy się wydarzyło w moim życiu dzięki bieganiu. Nie wiedziałem od czego zacząć. I zanim zdążyłem się namyśleć – zrozumiałem, że na tak postawione pytanie najlepsza będzie krótka, jednozdaniowa odpowiedź. Krótka puenta. Punchline.
Zacząłem sobie porządkować to co chciałem powiedzieć. 
Zaczęło się od małego zwycięstwa. Od wstania od komputera i kilkuset metrów, może 3 kilometrów przeplatanych marszem. Odzyskałem poczucie kontroli nad ważnym aspektem własnego życia – zdrowiem. Potem przyszło dosyć szybkie zrzucenie kilkunastu kilogramów. Bez wspomagaczy, bez bardzo restrykcyjnej diety. Zacząłem akceptować własne ciało. Ciało, którego nie lubiłem chyba od czasu gdy byłem nastolatkiem. Musiałem zrobić porządki w szafie. Z rozmiaru L/XL znowu wróciłem do M. Wyrzucałem wszystkie workowate ubrania, które sprawiały, że czułem się w nich jak emeryt.

Następnym krokiem było poczucie własnej wartości. Pierwszy bieg na niewyobrażalnym wówczas dystansie 10km, ale przede wszystkim przeglądanie się w oczach innych, tych, którzy nie widzieli mnie przez kilka miesięcy. Lubiłem tę lekką nutkę zazdrości. Przez chwilę czułem się lepszy. Najpierw od innych, ale szybko zrozumiałem, że tak naprawdę jestem lepszy od siebie samego sprzed przemiany.
Poczucie kontroli, samoakceptacja, poczucie własnej wartości… Jako pierwsze wróciły na swoje miejsce. Do tej pory były rzucone gdzieś w zapomniany kąt mojego ja. Powoli ogarniałem bałagan.

Pierwszy maraton dał mi pokorę, której – nie ma co ukrywać – trochę mi brakowało. Dał mi impuls do systematycznej, porządnej pracy. Do codziennego planowania. Najpierw treningów. Potem okazało się, że również jedzenia i regeneracji. Nie dało się wybiec zaraz po posiłku, nie dało się dobrze biegać bez snu. Zaczął mi się porządkować rytm dnia. Jedzenie – trening – sen. Zaskoczyło mnie, że nie muszę już „liczyć baranów”. Wcześniej często było tak, że kładłem się z głową pełną stresu, problemów, spraw niedokończonych. Przewracałem się godzinę, wstawałem, wciąż żyłem tym od czego powinienem odpocząć. Zdarzało się, że żeby przed snem zająć głowę czymś innym – liczyłem np. kluby piłkarskie w podziale na województwa. Potrafiłem grubo przekroczyć 700 wymienionych, a sen nie nadchodził. Rozwalony rytm, bałagan w głowie. Systematyczny trening wyregulował tę kwestię.
Pokora, rytm dnia, tygodnia… Kolejne klocki układanki znalazły swoje miejsce.

Potem przyszła pora na jedzenie. Wzrastała świadomość własnego ciała, czułem doskonale co mi służy, co nie służy. Odkryłem, że po kurczaku z fastfoodu nie ma treningu. Nawet kilka godzin później czułem palący zgagą tłuszcz w całym przewodzie pokarmowym. Takich odkryć było coraz więcej. Potem zrezygnowałem z mięsa. Okazało się, że najlepiej mi się biega na diecie roślinnej. Proste nieprzetworzone jedzenie. Uporządkowałem kolejną cholernie ważną kwestię. Skończyły się wymówki, drobne odstępstwa, które zawsze przeistaczały się w przesunięcie granic. Czuję, że teraz moje paliwo ma  więcej oktanów.

Porządkowałem ciało, porządkowałem umysł. Zrezygnowałem z telewizora, okazał się zupełnie zbędny. Nie potrzebowałem go. Zrozumiałem, że czasu mam tak mało, że muszę go spędzać wartościowo. Godzina treningu była więcej warta niż 4 przed odbiornikiem. Trochę się bałem tego jak sobie poradzę z dziećmi. Wiadomo – jak trzeba coś zrobić – najłatwiej jest posadzić dzieciaka przed Mini-mini i zająć się swoimi sprawami. Na starszym synu przez 2 lata ta metoda się sprawdzała. Mały siedział jak zahipnotyzowany, a ja miałem „spokój”. Takie rozwiązanie wydawało się proste. Na pewno było bardzo wygodne. Ale kiedy zacząłem biegać, musiałem codziennie wygospodarować przynajmniej godzinę na trening, poprzestawiać pod to inne aktywności – czasu zaczęło brakować. Zauważyłem jak telewizor przeszkadza w tym, żeby być razem. Powoli zacząłem się dostrzegać to co najważniejsze. I skupiać się na tym. Z grona znajomych część osób zaczęła się wykruszać. Pojawiali się inni. Niektórzy tylko na chwilę. Zacząłem szanować mój czas i spędzać go z ludźmi, którzy byli ważni, a nie tylko fajni. Znowu bałagan zastąpiłem porządkiem.

W najtrudniejszym momencie bieganie dało mi życie. Wyrywało z czarnej rozpaczy rodzica, którego dziecko miało wypadek. Bieganie zmuszało do walki – również o siebie. Przez cały czas spędzony przy łóżkach (a właściwie pod łóżkami)  w dziecięcych szpitalach miałem siłę maratończyka. Byłem gotowy na długi dystans. Nie szafowałem siłami „na pierwszych kilometrach”, wiedziałem, że przed nami bardzo długi wysiłek. Miałem to już przepracowane i uporządkowane. Wiedziałem na czym się skupić żebyśmy przetrwali.  

W świecie pełno płytkich afirmacji, które mówią, że wystarczy chcieć by coś mieć/coś osiągnąć. Ale to fałsz. Może co najwyżej pół prawdy. To, żebyśmy czegoś chcieli jest zaledwie warunkiem koniecznym, ale nie dostatecznym. Drugi warunek konieczny, to wytrwałe i ukierunkowane dążenie do tego o czym marzymy. Bieganie nauczyło mnie odróżniać prawdy od fałszu. Na rozmowie o pracę – ściemnisz, na randce – ściemnisz, na egzaminie – ściągniesz. Ale na maratonie nie ściemnisz, ani nie ściągniesz. Osiągniesz tylko tyle na ile Cię stać. Cholernie mocne doświadczenie w świecie pełnym haseł, frazesów i sloganów reklamowych. Prosta prawda.


A więc co mi dało bieganie? Jednym zdaniem? Uporządkowało mi życie. W bardzo wielu aspektach. Zresztą ciągle porządkuje obszary, co do których bym nawet nie podejrzewał, że mają jakąkolwiek styczność z bieganiem. I choć ciągle wchodzę w jakieś ślepe uliczki, to coraz lepiej wiem dokąd idę i jak tam chcę dojść. Żyję w zgodzie ze sobą samym. Kolejne klocki wsuwam na właściwe miejsce. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz