Gdybym powiedział, że na pierwszym maratonie zderzyłem się
ze ścianą, byłoby to co najmniej nieprecyzyjne. Lepszą metaforą jest wpadnięcie
pod walec drogowy, który rozjeżdżał mnie przez jakieś ostatnie 17 kilometrów.
Zderzenie z lokomotywą. Upadek w kamienistą przepaść. Jaka tam ściana?
Doczłapałem do mety w czasie równych 5 godzin (5:00:00 netto). Płacząc z bólu i
wyjąc z bezsilności. Widziałem jak mnie – 30-letniego zdrowego konia – mijają „emeryci
i renciści”. Widziałem jak moi rówieśnicy stoją na mecie. Wymasowani,
uśmiechnięci, umyci i przebrani. Coś musiałem zrobić źle. Było dla mnie jasne –
muszę mieć trenera!
Pokora. O ile wcześniej znałem to słowo, to dzięki bieganiu dopiero
zrozumiałem co naprawdę znaczy. Nie przyszło mi to łatwo, ale musiałem w końcu
przyznać. „Panie Staśkiewicz, spieprzył Pan te przygotowania”. Duma skuliła się
w kąciku, a ja postanowiłem poprosić o pomoc kogoś mądrzejszego. W 2007 roku
nie używało się fejsbuka, nie było tysięcy stron z poradami dla biegaczy, trenerów
czekających na amatorów biegania. Były książki Jerzego Skarżyńskiego i chyba
dwa fora dyskusyjne. Na jednym z nich przez przypadek poznałem Bogusia.
Mieszka 350km ode mnie, ma za sobą karierę w biegach na
orientację, a w maratonie wynik 2:48. Skończył AWF, trenował z Radkiem Dudyczem
– dwukrotym Mistrzem Polski na królewskim dystansie. Ale przede wszystkim poczułem
z Bogusiem „chemię”. Praktycznie wszystko co wiem o planach treningowych –
nauczyłem się od niego. To jemu się spowiadałem z każdego treningu, on monitorował
moje postępy. Wspierał, motywował, wyznaczał cele. W sposób naturalny,
intuicyjny znalazł „metodę na mnie”. Nie widząc mnie. Dzwoniliśmy sporadycznie,
a kontaktowaliśmy się głownie mailowo.
Jako pierwszy cel postawiliśmy sobie złamanie 4h w maratonie
w Wiedniu. Mieliśmy pół roku na urwanie godziny. To było magiczne 6 miesięcy.
Przez ten czas tylko 2 razy nie wyszedłem na zaplanowany trening. Raz z powodu
jakiegoś drobnego urazu, raz ze względu na złą organizację. W tym drugim
przypadku miałem strasznego moralniaka. Zawiodłem trenera…
Mądrość Bogusia polegała na tym, że prowadził mnie wyznaczając
bliskie cele. Dziś myślę, że dosyć szybko zorientował się na co mnie stać, ale
nie wywierał presji. Dawał zadania do realizacji, dawał spokój, ale nie
pozwalał żebym się zbyt podpalił. Najmądrzejsze co wtedy zrobiłem, to było
pełne zaufanie do trenera. On decydował, ja realizowałem. Nie wtrącałem się,
nie mądrzyłem. Dawałem jedynie informację zwrotną z tego jak się czuję w
treningu.
Pokora. Cholernie ciężka dla mnie. Dla człowieka, który od
lat w pracy staje przed grupą w roli eksperta. Grzeje się w cieple dziesiątek
par oczu, samemu świecąc blaskiem najjaśniejszej gwiazdy. Szkoląc czerpię energię
„z grupy”. Cieszy mnie zainteresowanie, pytania, uznanie dla mojej wiedzy i
fachowości. Tym razem to nie ja byłem trenerem. Byłem pokornym uczniem.
6,5 miesięcy po moim debiucie stanąłem na starcie maratonu w
Wiedniu. Jak to się skończyło – przeczytacie tutaj.
Boguś,
Jeśli to przeczytasz – dziękuję Ci z całego serca. To Ty
stworzyłeś ze mnie biegacza!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz