[30 kwietnia 2008]
Sukces ten dedykuję mojej kochanej
żonie, bez której niemożliwe byłoby zrealizowanie tego marzenia. Zapracowała na
ten sukces w nie mniejszym stopniu niż ja. Bez jej poświęcenia nie mógłbym
solidnie trenować. Drugim współtwórcą sukcesu był oczywiście Trener. Człowiek,
który w pół roku zmienił mnie z dreptacza w biegacza-amatora. Dziękuję Wam!
Pół
roku ciężkiej pracy i oto jestem w mieście mych snów. Cesarski Wiedeń wita mnie
chłodno. Jutro maraton. A ja zasuwam ponad 10km po zimnym Wiedniu z dzieciakami
na plecach, na rękach, na boku. Sporadycznie dają się wsadzić do wózka. Więc
zaliczamy poranny spacer po Miedling, bieganie po metrze, obchodzimy cały teren
Messe Halle Wien, kawałek Prateru, potem Stephansplatz, szybka wyprawa na
Favoriten i zaliczenie całego deptaku, znowu Prater, na Ring i powrót na
Miedling. Jestem wykończony. Czuję udo, czuję kręgosłup. A jutro maraton.
Pobudka
o 6.00 nie jest niczym niezwykłym. Szybkie śniadanie, organizacja startu
zajmuje trochę czasu. Izotonik, regeneracja, strój, numer. Wszystko gotowe.
Zbieram się i idę do metra. Na peronie widzę już kilka osób z
charakterystycznymi błękitnymi torbami do depozytu. Uśmiechamy się do siebie.
Podjeżdża metro, a w nim kilkudziesięciu kolejnych maratończyków,
półmaratończyków i sztafeciarzy. Wszyscy wystartujemy razem.
Przesiadka
do czerwonej linii U1, która dowiezie nas na linię startu. Wagony zapchane
biegaczami i kibicami. Tylko pojedyncze osoby nie jadą akurat na stację Alte
Donau. Na każdej kolejnej stacji dołączają kolejni zawodnicy. Za chwilę
kolorowy, międzynarodowy tłum wyleje się przed budynek ONZ.
Idąc
na linię startu wpadam na stację ESSO, żeby kupić izotonik. Ze zdziwieniem
widzę, że na stacji sprzedają również żele energetyczne! Przy
ciężarówce-depozycie przebieram się, przygotowuję. Lekkim truchtem idę na
start. Widzę grupę Polaków ze Zrywu Namysłów, widzę Metę Lubliniec. W zielonej
strefie spotykam biegacza z BRE Banku, chwilę rozmawiamy i idę do swojej
błękitnej. W tłumie cierpliwie czekamy na sygnał, grają kolejne hity muzyki
klasycznej. Kiedy w głośnikach rozlega się „Nad pięknym modrym Dunajem”
wiadomo, że do startu pozostał już tylko moment.
Pierwszy
raz biegnę w strefach i jest rewelacyjnie. Nie ma tak popularnych blokersów,
którzy stają w pierwszym rzędzie, żeby po 200m zacząć iść z wysiłku. Idziemy
równym tempem. Wyprzedzanie jest powolne. Pierwszy km w 5:05. Biegniemy mostem,
zaraz za nim widać już tłumy kibiców – będą nam towarzyszyć niemal przez całe
42 kilometry. Po chwili mijamy Prater, rzut oka na Riesenrad i równym spokojnym
tempem biegnę kolejne kilometry. Pierwsze 5km w założeniach. Spotykam dwójkę
Polaków, po wymianie pozdrowień powoli ich wyprzedzam. Biegnę równym tempem po
4:54. Zaczyna się robić ciepło. Wiem, że za chwilę będzie bardzo ciepło. Na
razie jest jeszcze lekko. Na razie jest pięknie. Choć czuję prawe udo po
noszeniu dzieci, choć czuję kręgosłup – biegnę, rozkoszuję się miastem. Zwykli
Wiedeńczycy wyglądają z okien, machają nam. Na 14km zauważam Karolinkę z
chłopakami. Zdążyła mi jeszcze strzelić dwa zdjęcia, Jaś mnie zauważył i
pomachał. Dodaje to sił na długim kilkukilometrowym podbiegu. Ehhh… gdyby mogli
być gdzieś na 35km… Mniej więcej do 20km pniemy się niepostrzeżenie pod pałac
Schonbrunn. Nie widać przewyższenia, ale jest zdradliwe, powolutku zakwasza.
Rozmawiam chwilę z Polakiem z Krakowa. Zaprasza na Bieg Papieski. Lecę dalej.
Słońce zaczęło już prażyć, punkty odświeżania funkcjonują tak sobie, na
szczęście jest ich sporo i są świetnie oznaczone. Za Schonbrunn skręcamy, za
chwilę zacznie się z górki. Rozmawiam z dwójką Maniaców, razem zbiegamy z
Mariahilfer Strasse. To tu wypadnie najszybszy kilometr – 4:36. Tłumy kibiców
pozdrawiają nas, machają, dzieci wyciągają ręce. Wracamy w obręb Ringu.
Zaczynam czuć żar. Półmaratończycy skręcają na swoją metę – robi się luźniej.
Trzecia dziesiątka idzie już trochę ciężko, boli udo. Skupiam się na biegu,
dużo mniej rozglądam się na boki. Zaczyna się walka na każdym kilometrze.
Wskazania Forerunnera coraz bardziej odbiegają od oznaczeń kilometrów. 300 a
nawet 400 metrów przed znaczkiem słyszę charakterystyczne pip i widzę swoje
tempo. 30km za mną. Na trasie spotykam Polaka z Sulejówka – biegnie ciężko, ale
równo. Ja zaczynam mięknąć. Kolejne kilometry dłużą się niemiłosiernie. Park
przy Praterze daje tylko iluzję ochłody. Ponieważ ten odcinek to agrafka –
widzę szybszych biegaczy. Oni już wracają… 34km i nie wiem dlaczego – pękam.
Tak mi brakuje tutaj kogoś z kim mógłbym się zabrać. Kogoś kto by na mnie
czekał, dodał otuchy… Idę dwie minuty, potem wracam do biegu, ale nie mogę się
zmusić do biegnięcia ok. 5 min na km. Nogi niosą 5:30. Na szczęście jestem już
za zawijką i teraz ja patrzę na tych, którzy mnie gonią. Zbieram siły. Znowu 3
minuty marszu, kilka minut biegu, jest trochę lepiej. Wracamy na Ring. Ok. 40km
z głośników lecą walce, aż chciałoby się zatańczyć. Tylko te nogi jakieś takie
ciężkie. Patrzę na zegarek i widzę, że będzie ciężko złamać 3:40. Ostatnia
mobilizacja, ostatni zryw, ostatnie 2km… Wracam do tempa ok. 5min/km. Nie widzę
przed sobą prawie niczego, czuję tylko bliskość kibiców, biegnę już w wąskim
szpalerze, omal nie wpadam na kogoś, kto się za mocno wychylił. Pędzę, mijam
kolejne osoby, jeszcze kilometr z kawałkiem, jeszcze kilkaset metrów. Gdzieś
tam stoi Karolinka z chłopakami, ale nie mam szans ich zauważyć. Jedyne co
widzę, to uciekające minuty i plecy kolejnych mijanych osób. Szarża na 3:40.
Ostatni zakręt, jeszcze 200m, zaczynam finisz, sekundy uciekają, wbiegam na
murawę – ostatnie 100m biegniemy po trawie. Jest!
3:39:54
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz