czwartek, 9 stycznia 2014

Vienna City Marathon 2008

[30 kwietnia 2008]
Sukces ten dedykuję mojej kochanej żonie, bez której niemożliwe byłoby zrealizowanie tego marzenia. Zapracowała na ten sukces w nie mniejszym stopniu niż ja. Bez jej poświęcenia nie mógłbym solidnie trenować. Drugim współtwórcą sukcesu był oczywiście Trener. Człowiek, który w pół roku zmienił mnie z dreptacza w biegacza-amatora. Dziękuję Wam!

Pół roku ciężkiej pracy i oto jestem w mieście mych snów. Cesarski Wiedeń wita mnie chłodno. Jutro maraton. A ja zasuwam ponad 10km po zimnym Wiedniu z dzieciakami na plecach, na rękach, na boku. Sporadycznie dają się wsadzić do wózka. Więc zaliczamy poranny spacer po Miedling, bieganie po metrze, obchodzimy cały teren Messe Halle Wien, kawałek Prateru, potem Stephansplatz, szybka wyprawa na Favoriten i zaliczenie całego deptaku, znowu Prater, na Ring i powrót na Miedling. Jestem wykończony. Czuję udo, czuję kręgosłup. A jutro maraton.
Pobudka o 6.00 nie jest niczym niezwykłym. Szybkie śniadanie, organizacja startu zajmuje trochę czasu. Izotonik, regeneracja, strój, numer. Wszystko gotowe. Zbieram się i idę do metra. Na peronie widzę już kilka osób z charakterystycznymi błękitnymi torbami do depozytu. Uśmiechamy się do siebie. Podjeżdża metro, a w nim kilkudziesięciu kolejnych maratończyków, półmaratończyków i sztafeciarzy. Wszyscy wystartujemy razem.
Przesiadka do czerwonej linii U1, która dowiezie nas na linię startu. Wagony zapchane biegaczami i kibicami. Tylko pojedyncze osoby nie jadą akurat na stację Alte Donau. Na każdej kolejnej stacji dołączają kolejni zawodnicy. Za chwilę kolorowy, międzynarodowy tłum wyleje się przed budynek ONZ.
Idąc na linię startu wpadam na stację ESSO, żeby kupić izotonik. Ze zdziwieniem widzę, że na stacji sprzedają również żele energetyczne! Przy ciężarówce-depozycie przebieram się, przygotowuję. Lekkim truchtem idę na start. Widzę grupę Polaków ze Zrywu Namysłów, widzę Metę Lubliniec. W zielonej strefie spotykam biegacza z BRE Banku, chwilę rozmawiamy i idę do swojej błękitnej. W tłumie cierpliwie czekamy na sygnał, grają kolejne hity muzyki klasycznej. Kiedy w głośnikach rozlega się „Nad pięknym modrym Dunajem” wiadomo, że do startu pozostał już tylko moment.
Pierwszy raz biegnę w strefach i jest rewelacyjnie. Nie ma tak popularnych blokersów, którzy stają w pierwszym rzędzie, żeby po 200m zacząć iść z wysiłku. Idziemy równym tempem. Wyprzedzanie jest powolne. Pierwszy km w 5:05. Biegniemy mostem, zaraz za nim widać już tłumy kibiców – będą nam towarzyszyć niemal przez całe 42 kilometry. Po chwili mijamy Prater, rzut oka na Riesenrad i równym spokojnym tempem biegnę kolejne kilometry. Pierwsze 5km w założeniach. Spotykam dwójkę Polaków, po wymianie pozdrowień powoli ich wyprzedzam. Biegnę równym tempem po 4:54. Zaczyna się robić ciepło. Wiem, że za chwilę będzie bardzo ciepło. Na razie jest jeszcze lekko. Na razie jest pięknie. Choć czuję prawe udo po noszeniu dzieci, choć czuję kręgosłup – biegnę, rozkoszuję się miastem. Zwykli Wiedeńczycy wyglądają z okien, machają nam. Na 14km zauważam Karolinkę z chłopakami. Zdążyła mi jeszcze strzelić dwa zdjęcia, Jaś mnie zauważył i pomachał. Dodaje to sił na długim kilkukilometrowym podbiegu. Ehhh… gdyby mogli być gdzieś na 35km… Mniej więcej do 20km pniemy się niepostrzeżenie pod pałac Schonbrunn. Nie widać przewyższenia, ale jest zdradliwe, powolutku zakwasza. Rozmawiam chwilę z Polakiem z Krakowa. Zaprasza na Bieg Papieski. Lecę dalej. Słońce zaczęło już prażyć, punkty odświeżania funkcjonują tak sobie, na szczęście jest ich sporo i są świetnie oznaczone. Za Schonbrunn skręcamy, za chwilę zacznie się z górki. Rozmawiam z dwójką Maniaców, razem zbiegamy z Mariahilfer Strasse. To tu wypadnie najszybszy kilometr – 4:36. Tłumy kibiców pozdrawiają nas, machają, dzieci wyciągają ręce. Wracamy w obręb Ringu. Zaczynam czuć żar. Półmaratończycy skręcają na swoją metę – robi się luźniej. Trzecia dziesiątka idzie już trochę ciężko, boli udo. Skupiam się na biegu, dużo mniej rozglądam się na boki. Zaczyna się walka na każdym kilometrze. Wskazania Forerunnera coraz bardziej odbiegają od oznaczeń kilometrów. 300 a nawet 400 metrów przed znaczkiem słyszę charakterystyczne pip i widzę swoje tempo. 30km za mną. Na trasie spotykam Polaka z Sulejówka – biegnie ciężko, ale równo. Ja zaczynam mięknąć. Kolejne kilometry dłużą się niemiłosiernie. Park przy Praterze daje tylko iluzję ochłody. Ponieważ ten odcinek to agrafka – widzę szybszych biegaczy. Oni już wracają… 34km i nie wiem dlaczego – pękam. Tak mi brakuje tutaj kogoś z kim mógłbym się zabrać. Kogoś kto by na mnie czekał, dodał otuchy… Idę dwie minuty, potem wracam do biegu, ale nie mogę się zmusić do biegnięcia ok. 5 min na km. Nogi niosą 5:30. Na szczęście jestem już za zawijką i teraz ja patrzę na tych, którzy mnie gonią. Zbieram siły. Znowu 3 minuty marszu, kilka minut biegu, jest trochę lepiej. Wracamy na Ring. Ok. 40km z głośników lecą walce, aż chciałoby się zatańczyć. Tylko te nogi jakieś takie ciężkie. Patrzę na zegarek i widzę, że będzie ciężko złamać 3:40. Ostatnia mobilizacja, ostatni zryw, ostatnie 2km… Wracam do tempa ok. 5min/km. Nie widzę przed sobą prawie niczego, czuję tylko bliskość kibiców, biegnę już w wąskim szpalerze, omal nie wpadam na kogoś, kto się za mocno wychylił. Pędzę, mijam kolejne osoby, jeszcze kilometr z kawałkiem, jeszcze kilkaset metrów. Gdzieś tam stoi Karolinka z chłopakami, ale nie mam szans ich zauważyć. Jedyne co widzę, to uciekające minuty i plecy kolejnych mijanych osób. Szarża na 3:40. Ostatni zakręt, jeszcze 200m, zaczynam finisz, sekundy uciekają, wbiegam na murawę – ostatnie 100m biegniemy po trawie. Jest!

3:39:54

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz