niedziela, 12 stycznia 2014

Przeżyć

Kiedy teraz się zastanawiam – naprawdę nie wiem jak to przeżyliśmy. Ja nie jestem wymagający. Ale wydaje się niemożliwe, że takie rzeczy w XXI wieku w Unii Europejskiej. Półtora miesiąca na podłodze w dusznej salce na poddaszu. Pod pięcioma łóżkami spało pięcioro rodziców. Tym, którym nie przeszkadzały rurki i kabelki podłączone do małego ciałka pielęgniarki pozwalały czasem przycupnąć na łóżku. Oddział był na piątym piętrze, jedyna toaleta dostępna dla rodziców – na parterze. Toaleta. Kibelek i umywalka. Czasem zamykana na weekend. Przyszpitalny hotel, który zaczął nam przysługiwać chyba po dwóch tygodniach był trzypokojowym mieszkaniem z wstawionymi łóżkami. W każdym pokoju mieszkały ze sobą dwie obce osoby.
Przetrwać pomagali ludzie. Wspaniały chirurg doktor Przemysław Gałązka. Znakomite w swej pracy i po ludzku dobre pielęgniarki. Kamil od biegania. Tomek z Magdą, którzy przeżywali swój dramat w salce obok…
W dniu, w którym Jaś miał ratującą życie operację – musiałem pracować kilkaset kilometrów dalej. Znowu czarna dziura w pamięci. Jedynie co zostało we mnie z tego dnia, to wybieganie z L. i cholernie ważna rozmowa. Nie wiem na czym polega fenomen wspólnego truchtania, ale czasem wtedy dociera się do takich miejsc, do których nie dotarlibyśmy rozmawiając np. przy stole. Choć mało kto o tym wie, L. ma niepełnosprawne od urodzenia dziecko. Walkę, którą ja właśnie toczyłem oni toczyli już wiele razy. Nie mówiąc o codzienności – trudnej, żmudnej, na zawsze i od zawsze. Oni przeżywali swoje piekło każdego dnia. Ja zostałem tu strącony z raju. Ich ból był monotonny i wieczny. Mój – przez kontrast z tym co miałem – wydawał mi się wyjątkowo intensywny. W medycznym żargonie ich przypadek był stanem przewlekłym, nasz – stanem ostrym. Piekielnie trudne było zrozumienie tego. Może nawet nie tyle zrozumienie, co dopuszczenie do siebie. Jeszcze mocniej zrozumiałem to podczas kolejnych tygodni w Centrum Zdrowia Dziecka.
Warunki w Międzylesiu w porównaniu do Bydgoszczy, to był luksus. A do biegania – wspaniałe ścieżki Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Poznawałem czerwony szlak. Zasnute mgłą torfowe jeziora, górki, wszystko to było odklejone od rzeczywistości. Dobra metafora dla naszego życia wtedy. Po trzech miesiącach i dwukrotnie wygranej przez lekarzy walce o życie – trzeba było poskładać to życie na nowo.

Wypadek nigdy nie jest wypadkiem jednej osoby. Uderza w jeden punkt, ale porusza cały system. Wysoką cenę zapłacili wszyscy bliscy. Sznurki, którymi jesteśmy połączeni naprężyły się i każdy musiał przyjąć swoją porcję tego nieszczęścia. Przez 3 miesiące pełne skupienie było na Jasiu. Ale bardzo całą sytuację przeżył też młodszy – Adaś. Niestety nie mogliśmy przez ten czas poświęcić mu tyle uwagi ile powinniśmy. Rower, na którym jechaliśmy mocno wychylił się w jedną stronę i żeby nie upaść jeszcze przez jakiś czas musieliśmy szukać równowagi. Przez pierwszy tydzień po powrocie do domu chłopcy nieustannie śmieli się do siebie. A ja nie byłem w stanie biegać na poważnie. Przez 2 miesiące w domu zrobiłem tylko 170 kilometrów. Nie odnajdywałem się w samotności. Dużo więcej grałem w piłkę. Na boisku byłem pośród innych ludzi. Moje bieganie też musiałem ułożyć na nowo. Uwierzyć, że znowu się da. Ponownie odnaleźć w tym radość. Bilans był taki sobie… Mijały 3 lata od ostatniego przyzwoitego wyniku w maratonie. Przybyło kilogramów i lat. O entuzjazm i radość z biegania łatwo jest kiedy jesteśmy na szczycie. Sportowo od dłuższego czasu opadałem na dno. W dzienniczku treningowym przy dacie 2013 napisałem: „Nie wiem co będzie. To ma być rok ciężkiej pracy. I tyle”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz