Kiedy teraz się zastanawiam – naprawdę nie wiem jak to
przeżyliśmy. Ja nie jestem wymagający. Ale wydaje się niemożliwe, że takie
rzeczy w XXI wieku w Unii Europejskiej. Półtora miesiąca na podłodze w dusznej
salce na poddaszu. Pod pięcioma łóżkami spało pięcioro rodziców. Tym, którym
nie przeszkadzały rurki i kabelki podłączone do małego ciałka pielęgniarki
pozwalały czasem przycupnąć na łóżku. Oddział był na piątym piętrze, jedyna
toaleta dostępna dla rodziców – na parterze. Toaleta. Kibelek i umywalka.
Czasem zamykana na weekend. Przyszpitalny hotel, który zaczął nam przysługiwać
chyba po dwóch tygodniach był trzypokojowym mieszkaniem z wstawionymi łóżkami.
W każdym pokoju mieszkały ze sobą dwie obce osoby.
Przetrwać pomagali ludzie. Wspaniały chirurg doktor
Przemysław Gałązka. Znakomite w swej pracy i po ludzku dobre pielęgniarki. Kamil
od biegania. Tomek z Magdą, którzy przeżywali swój dramat w salce obok…
W dniu, w którym Jaś miał ratującą życie operację – musiałem
pracować kilkaset kilometrów dalej. Znowu czarna dziura w pamięci. Jedynie co
zostało we mnie z tego dnia, to wybieganie z L. i cholernie ważna rozmowa. Nie
wiem na czym polega fenomen wspólnego truchtania, ale czasem wtedy dociera się
do takich miejsc, do których nie dotarlibyśmy rozmawiając np. przy stole. Choć
mało kto o tym wie, L. ma niepełnosprawne od urodzenia dziecko. Walkę, którą ja
właśnie toczyłem oni toczyli już wiele razy. Nie mówiąc o codzienności – trudnej,
żmudnej, na zawsze i od zawsze. Oni przeżywali swoje piekło każdego dnia. Ja
zostałem tu strącony z raju. Ich ból był monotonny i wieczny. Mój – przez kontrast
z tym co miałem – wydawał mi się wyjątkowo intensywny. W medycznym żargonie ich
przypadek był stanem przewlekłym, nasz – stanem ostrym. Piekielnie trudne było
zrozumienie tego. Może nawet nie tyle zrozumienie, co dopuszczenie do siebie. Jeszcze
mocniej zrozumiałem to podczas kolejnych tygodni w Centrum Zdrowia Dziecka.
Warunki w Międzylesiu w porównaniu do Bydgoszczy, to był
luksus. A do biegania – wspaniałe ścieżki Mazowieckiego Parku Krajobrazowego.
Poznawałem czerwony szlak. Zasnute mgłą torfowe jeziora, górki, wszystko to
było odklejone od rzeczywistości. Dobra metafora dla naszego życia wtedy. Po
trzech miesiącach i dwukrotnie wygranej przez lekarzy walce o życie – trzeba było
poskładać to życie na nowo.
Wypadek nigdy nie jest wypadkiem jednej osoby. Uderza w
jeden punkt, ale porusza cały system. Wysoką cenę zapłacili wszyscy bliscy.
Sznurki, którymi jesteśmy połączeni naprężyły się i każdy musiał przyjąć swoją
porcję tego nieszczęścia. Przez 3 miesiące pełne skupienie było na Jasiu. Ale
bardzo całą sytuację przeżył też młodszy – Adaś. Niestety nie mogliśmy przez
ten czas poświęcić mu tyle uwagi ile powinniśmy. Rower, na którym jechaliśmy
mocno wychylił się w jedną stronę i żeby nie upaść jeszcze przez jakiś czas
musieliśmy szukać równowagi. Przez pierwszy tydzień po powrocie do domu chłopcy
nieustannie śmieli się do siebie. A ja nie byłem w stanie biegać na poważnie. Przez 2
miesiące w domu zrobiłem tylko 170 kilometrów. Nie odnajdywałem się w samotności.
Dużo więcej grałem w piłkę. Na boisku byłem pośród innych ludzi. Moje bieganie
też musiałem ułożyć na nowo. Uwierzyć, że znowu się da. Ponownie odnaleźć w tym
radość. Bilans był taki sobie… Mijały 3 lata od ostatniego przyzwoitego wyniku
w maratonie. Przybyło kilogramów i lat. O entuzjazm i radość z biegania łatwo
jest kiedy jesteśmy na szczycie. Sportowo od dłuższego czasu opadałem na dno.
W dzienniczku treningowym przy dacie 2013 napisałem: „Nie wiem co będzie. To ma
być rok ciężkiej pracy. I tyle”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz