Fot. Fotomaraton |
Wypadek dziecka z samej swej natury jest zdarzeniem nieprzewidywalnym.
Nie można się na niego przygotować. Polegamy wtedy tylko i wyłącznie na tym co
już mamy w sobie. Nagle w ciągu jednej chwili trzeba wejść na poziom
maksymalnej koncentracji. Rozpacz nie pomaga. Emocje tylko rozwalają. W ciągu
kilku godzin musiałem stać się maszyną. Podczas mojego dyżuru w szpitalu byłem
twardym, optymistycznym, pełnym sił do walki i wiary w zwycięstwo ojcem. Nie
było miejsca na słabość, zwątpienie. Rozhisteryzowany rodzic przy szpitalnym
łóżku równa się rozhisteryzowane dziecko.
Kiedy biegniesz nawet maraton wiesz ile kilometrów zostało
do końca. Wiesz jaki jest profil trasy, gdzie czeka Cię jeszcze górka, a gdzie
odpoczniesz. W Biegu Katorżnika biegniesz w ciemno. Tak naprawdę nie wiesz
nawet ile będzie kilometrów. Nie wiesz ile czasu spędzisz na trasie. Nie wiesz
jakie przeszkody czekają na Ciebie za najbliższym zakrętem. Żeby nie zwariować
musisz być tu i teraz. Skupić się na pokonaniu kolejnego rowu z błotem, gnijących
trzcin czy potężnych korzeni. Reszta będzie czekać później. Nie ma tu dobrej
strategii odliczania do mety. Dystans w błocie i tak jest abstrakcyjny,
nieprzekładalny na odległość na asfalcie czy bieżni. Dopiero jak usłyszysz
odgłosy mety, to możesz spodziewać się, że zostało już niewiele. Informacje o
tym ile zajęło to innym niekoniecznie muszą być dobrym punktem odniesienia dla
nas.
O tym, że sprawa jest poważna było wiadomo już dosyć szybko.
Badania krwi pokazywały wciąż rosnący ku niebu poziom stężenia amylazy – enzymu
trzustkowego. Podczas kiedy ten wynik bił kolejne rekordy, Jaś leżał niemal bez
ruchu odurzony silnymi lekami przeciwbólowymi. Król boiska leżał w obcym
mieście i walczył o powrót do życia. Nie wiedziałem ile to potrwa, nie
wiedziałem co w ogóle będzie dalej. Zaczynałem rozumieć, że tamto życie się
kończy. Że zaczyna się zupełnie nowe. Dla niego i dla mnie.
W trójkowej audycji „Godzina Prawdy” był kiedyś gościem Włodzimierz
Zientarski. Rozmowa dotyczyła między innymi tragicznego w skutkach wypadku jego
syna – Macieja. Pośród mnóstwa mądrych rzeczy padło tam kilka zdań, które
zapadły mi wyjątkowo w pamięć.
Michał Olszański: - Powiedz mi, bałeś się w tym momencie
kiedy doszło do wypadku, że Maciek nie żyje, że zginął?
Włodzimierz Zientarski:
- Byłem pewien, że nie żyje. Byłem pewien, że nie żyje. Ale powiem Ci
więcej… On nie żyje. Dlatego, że jeśli w życiu człowieka kończy się jakieś
życie, to coś umiera, wiesz… Potem może rodzi się inny człowiek. Nawet wykreśl
słowo „może”. Rodzi się nowy człowiek.
Inny.
W dusznej salce na piątym piętrze bydgoskiego szpitala
Jurasza rodzili się właśnie nowi ludzie. Inni. Noce spędzone na krzesełku przy
łóżku, próby wyrwania kilkudziesięciu minut snu na pachnącej lizolem podłodze z
PCV i niekończąca się niepewność. Na początku myśleliśmy, że to może tydzień,
góra dwa. Wyszliśmy po sześciu z papierami przeprowadzkowymi do Centrum Zdrowia
Dziecka na kolejne "niewiadomoile". Przez półtora miesiąca koczowałem w obcym mieście. Jedyną odskocznią
było bieganie.
Kamila poznałem miesiąc wcześniej, przypadkiem na
Świętojańskim Biegu Po Prawdziwej Warszawie. Wiedziałem tylko, że jest akurat z
Bydgoszczy. Zbieg okoliczności. I desperacja. Telefon do obcego człowieka: „Hej,
mógłbyś ze mną pobiegać?”. Kamil zabierał mnie do lasu, do Myślęcinka, na
dalsze wypady. Jednego poranka zrobiliśmy 26km. Po prostu biegliśmy razem.
Wypłakiwałem ból przez pory skóry. Gadaliśmy – czasem o głupotach. Ale przede
wszystkim nie byłem sam w tej Bydgoszczy. Z żoną mijaliśmy się zmieniając na
dyżurach. Dzięki Kamilowi przez tą godzinę, dwie – wychodziłem do świata żywych. Dyskretnie, z wyczuciem wspierał mnie w najtrudniejszych chwilach w
moim prawie 40-letnim życiu. Mam niesamowite szczęście do ludzi.
Ciąg dalszy
Ciąg dalszy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz