piątek, 24 stycznia 2014

Progres, czyli na co stać człowieka

Luty 2008. Zimowy Bieg 3 Jezior w Trzemesznie.
5:00 Punkt wyjścia
23 września 2007 roku wydawało mi się, że dokonałem największego sportowego osiągnięcia w moim życiu – pokonałem (bo nie przebiegłem) swój pierwszy maraton – 29. Flora Maraton Warszawski. Poobcierany, obolały, wyczerpany, czułem się jak bokser po nokaucie. Czas 5:00:00 netto. Dałem z siebie wszystko. Kiedy opadła euforia – pojawiło się pytanie – jak to jest, że inni pobiegli ten dystans szybciej, a przybiegli mniej zmęczeni? Że mogli się cieszyć, podczas gdy ja walczyłem o przetrwanie?

4:30 Podporządkowanie
Podejmuję decyzję – niech ktoś mądrzejszy ustawi mi trening. Rozpisze, poprowadzi. Ja będę realizować te założenia krok po kroku. W pełni zdając się na wiedzę drugiej strony – podporządkuję się, zagryzę zęby, odstąpię od własnych pomysłów. Może uda się dzięki temu pobiec na wiosnę maraton w 4:30? Może uda się pobiec 10km poniżej 50 minut (dotychczasowy rekord 55:08)?
W internecie poznaję Bogusia, który podejmuje się tego nierealnego zdawałoby się zadania – urwać pół godziny w kolejnym maratonie. Zaczyna się wspólna praca. Jesienna szaruga za oknem nie zachęca do biegania, ale plan, zewnętrzny trener – trzyma dyscyplinę. Trenując dla samego siebie – odpuściłbym wiele razy, wiedząc, że ktoś poświęcił mi swój czas – nie mogę go zawieść moim lenistwem. Zmieniam nieco dietę, uczę się podstaw. Skipy biegałem ostatnio w szkole podstawowej. Teraz poznaję dodatkowo co to są tempówki, OWB…
Nastawiam się na spokojną realizację założeń treningowych. Wierzę, że efekt przyjdzie.

4:00 Kształtowanie
Jesienna plucha, zima, śnieg, śnieg z deszczem. A ja tłukę skipy, przebieżki i kilometraż. Czasem muszę wyjść na trening po 22.00, czasem muszę wstać o 5:40. Regularne treningi godzę z pracą, ale spora część opieki nad dziećmi spada na żonę. Tydzień planuję pod kątem rozmieszczenia treningów. Szczęśliwie omijają mnie kontuzje. Uczę się pracy nad sobą. Czasem trudniej niż biegać szybko jest zwolnić do założonego tętna. Czasem chciałoby się pobiec, wyrwać do przodu…
Motywuję się małymi kroczkami. Robię wszystko według planu. Objętość treningu zwiększa się do ok. 70km tygodniowo. Pojawiają się małe sukcesy – 46.30 na 10km. 1:12 na 15km. Wyniki, o których na jesieni bym nawet nie śnił. Powoli czuję, że realne staje się złamanie 4 godzin w wiosennym maratonie. Wiem, że nie jestem wyjątkowym talentem, ale nadrabiam regularną pracą. Przez całe pół roku opuszczam tylko 2 treningi. O ten sylwestrowy mam żal do samego siebie – odpuściłem. W lutym oszczędzam bolące kolano.
Zbieram piękne momenty – księżyc nad stawami, mgła na białostockiej wsi, pierwsze odgłosy i zapachy wiosny. To one dają nadzieję w codziennym znoju, gdy czasem pot zamarza mi na twarzy.
Poprawiam 15km na 1:09, 10km na 43:55. Półmaraton Warszawski biegnę w 1:38:26. Czuję się mocny psychicznie, jestem w życiowej formie fizycznej. W wieku 33 lat ważę najmniej od wczesnych czasów licealnych. Odmłodniałem kilka lat.

3:45 Szlifowanie
Pewnego dnia okazuje się, że już jest wiosna. Nagle na porannym treningu słyszę ptaki, których dawno nie słyszałem, zauważam, że drzewa nie są już takie łyse. Czterystumetrówki na krakowskich Błoniach wychodzą dobrze. Zgodnie z założeniami. Zaczyna się wielkie odliczanie i planowanie samego startu. Diabeł tkwi w szczegółach. Jak się ubrać, jak się przygotować. Tygodniowo biegam po 70-80 kilometrów. W sumie przebiegłem ich ponad 1600 przez 6 miesięcy. Jestem gotowy na dobry wynik.

3.39 Start
Na sprawdzian wybrałem Vienna City Maraton. Melduję się na starcie ok. godziny przed startem. Udało mi się zdobyć miejsce w dobrej strefie startowej. Rozgrzewka, rozciaganie. Poranek jest bardzo rześki, ale dzień zapowiada się ciepły. Kiedy na starcie słyszę walca „Nad pięknym modrym Dunajem” wiem już, że startujemy za moment. W tłumie kilkunastu tysięcy biegaczy (równocześnie jest półmaraton i sztafeta maratońska) ruszam na Reichsbruke. Dalej uliczki parku przy Praterze i wbiegamy na Ring. Pierwsze kilometry w tempie ok. 4:55. Zaczyna być bardzo ciepło. Na każdym punkcie łapię izotonik i wodę. Pilnuję tempa. Na 14-ym kilometrze zauważam żonę i synów – kibicują mi w tym upale. Łzy napływają do oczu. Przejechali ze mną ponad 700km żeby zobaczyć na co tata pracował przez ostatnie pół roku. Będą jeszcze na 42-im, ale wtedy już nie będę w stanie ich zauważyć skupiony na ostatniej walce ze słabościami. Tymczasem wspinamy się powoli pod Schonbrunn, niewidoczne z pozoru nachylenie odbija się jednak na tempie. Żeby utrzymać właściwą prędkość trzeba mocniej pracować. Kilometry mijają nawet, boli przeciążone udo, upał daje się we znaki. Ale walczę, trzymam się. Odżywki dodają nieco energii. Ale najwięcej daje świadomość dobrego przygotowania. Przypominam sobie te wszystkie śniegi, błota, piaski przez które biegałem w okresie przygotowawczym. Te interwały, ćwiczenia, całe poświęcenie, które pozwoliło mi stanąć dziś na starcie. Stanąć z podniesioną przyłbicą. Śmiało spojrzeć na królewski dystans.

Za słupkiem „34” nagle coś się zacina. Wiem, że nie mam szans na wymarzone 3:30, bieg przechodzi w szybszy chód. 2 minuty i dalej biegnę, i tak kilka razy. Za 40 kilometrem widzę, że i o 3:40 będę musiał powalczyć. Spinam się w sobie. Ostatnie 2 kilometry biegnę znowu w tempie ok. 5 min/km. Widzę wąski szpaler kibiców, nie rozpoznaję twarzy. Słyszę zgiełk, znowu mijam biegaczy. Heroicznym zrywem wbiegam na HeldenPlatz, mam jeszcze siłę na ostry finisz. Wpadam na metę 3:39:54. W stosunku do pierwszego maratou urwałem ponad 80 minut. 

maj 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz