Maraton w Dębnie oczywiście. Mistrzostwa Polski (jeszcze). |
Niedzielny poranek przed Praską Dychą w Parku Skaryszewskim
był już chłodny. Raczej listopadowy niż październikowy. Pogoda prześcignęła
kalendarz. Dziś zdrowie obsadziło mnie w roli kibica. W okolicy startu
pojawiłem się dosyć wcześnie. Biec nie mogłem, to chciałem choć chwilę pożyć atmosferą
zawodów. Gadałem ze znajomymi, gdy ktoś z czołówki powiedział: „Uwaga! Murzyn!”.
W tym głosie dało się wyczuć rozżalenie. Ktoś inny dodał: „I jeszcze Białorusin”.
Znaczy też Murzyn. Tylko biały.
Przez polskie środowisko biegowe przetoczyła się ostatnio fala
histerii o to, że czarnoskórzy biegacze hamują rozwój polskiego sportu. Większość
artykułów pełna była insynuacji i nieudowodnionych zarzutów. O doping, o
wyzysk, o nieuczciwą walkę. Żeby było jasne – nie mówię, że takie zjawiska są
lub nie, ale we wszystkich głosach rozpaczy nie znalazłem innego argumentu niż „nie
da się biegać tak często na wysokim poziomie”. Mam kolegę, który dzień po dniu
potrafi pobiec maraton poniżej 3 godzin. Mnie się to nigdy nie udało (i być
może nigdy nie uda). Z mojego punktu widzenia też „nie da się biegać tak często
na wysokim poziomie”. Kwestia skali.
Bo nie ma się co oszukiwać. W maratonie jesteśmy jednak
drugą ligą. I to w porywach. Obecni maratończycy biegają na poziomie takim
samym jak pokolenie ich rodziców. Z tym, że 30 lat temu nie było dostępu do
najnowszych technologii, żeli energetycznych, GPS-ów czy też wysokiej klasy
butów startowych. Do najlepszych – naszym brakuje kilku minut. Na tym poziomie
to przepaść.
Drodzy zawodnicy – to nie Wasza wina. Po prostu tak jest.
Jesteśmy społeczeństwem coraz bardziej sytym. Coraz mniej dzieciaków chce
poddać się reżimowi treningowemu bez żadnej gwarancji sukcesu. Z bieganiem
wygrywa piłka nożna, konsola i telefon komórkowy. Za wynikiem nie stoją jakieś
spektakularne sukcesy. Po tak małe nagrody (nie mówię tylko o finansach) jakie
daje bieganie coraz rzadziej chce nam się schylić. To co dla nas niewarte
poświęceń, dla biegaczy z Ukrainy, Białorusi, Kenii, Etiopii jest szansą na
wyrwanie się do lepszego świata, często na ucieczkę od głodu. Tak samo nasi
biegacze zarabiali w latach 80-tych i 90-tych. Polecam poczytać książkę „Maraton
Warszawski. 30 lat wielkiego biegu”. 30 lat temu lekką atletykę w samej
Warszawie można było trenować w ponad 30-tu klubach. Teraz? W kilku. Często są
to kadłubowe sekcje nastawione na dotację za punkty zdobyte na młodzieżowych spartakiadach.
Seniora nikomu nie opłaca się trzymać.
Ale wróćmy do tezy o tym, że czarnoskórzy biegacze
wygrywający zawody w Koziej Wólce hamują
rozwój polskiego biegania długodystansowego. Moim zdaniem wręcz
przeciwnie. Oni mają szansę uratować kilka talentów. Dlaczego? Policzmy. Żeby
pobić rekord świata w maratonie trzeba biec w średnim tempie ok. 2:55min/km.
Każde 5 km trzeba przebiec w ok. 14:30-14:35. Jeśli spojrzymy na tegoroczne
wyniki Mistrzostw Polski w Lekkiej Atletyce (http://www.pzla.pl/zdjecia/zal_i/2014-07-29-31-szczecin-mp-domtel_201407312256.pdf)
, to zobaczymy, że do tytułu wystarczał wynik 14:16. Prawie minutę wolniej od
38-letniego rekordu kraju Bronisława Malinowskiego. Mistrz Polski na bieżni 5
kilometrów biegnie zaledwie 15 sekund szybciej niż najlepszy maratończyk każdą
swoją piątkę na asfalcie. Zersenay
Tadese uzyskując najlepszy w historii wynik w półmaratonie biegł
każde 5km szybciej niż nasz tegoroczny mistrz. Wymowne. Nie będzie szybkiego
maratonu bez odpowiedniego zapasu na piątce, dyszce. Nie będzie takiego wyniku
bez masowości, rywalizacji, a przede wszystkim cierpliwości zawodnika i
trenera..
Wynik w granicach 15 minut na 5km (słaby na bieżni) dałby w każdym
chyba krajowym biegu ulicznym medal, puchar i kopertę. Trenerzy klubowi
narzekają, że zawodnicy uciekają im na szosę, właśnie w pogoni za zwycięstwami
i nagrodami finansowymi. Są na tyle dobrzy, żeby wygrywać zawody w Koziej Wólce
i dostać 500zł. Ale przez to zaprzepaszczają swą szansę na naprawdę wartościowe
wyniki. Najpierw na bieżni. A później na szosie.
Tomasz Majewski, Anita Włodarczyk, Paweł Fajdek… oni nie
mieli gdzie dorobić na zawodach dla amatorów. Mogli tylko konsekwentnie iść swoją
drogą, wierząc, że gdzieś na końcu czeka na nich ten medal, ten kontrakt,
olimpijska emerytura… I może główni bohaterowie dzisiejszego tekstu – Czarni Murzyni
i Biali Murzyni – przyczynią się do tego, że kiedyś będziemy mieli znowu
długodystansowca światowego formatu. Bo może jakiś młody chłopak z wiejskiego LKS-u
odpuści zbyt szybkie przejście na szosę. Nie wystartuje, bo i tak kopertę
sprzątną mu sprzed nosa obcokrajowcy. A dzięki temu dokończy wieloletni plan
rozwoju, który w odpowiednim momencie wyniesie go na prawdziwy szczyt.
Epilog
Praską Dychę wygrał Polak – Emil Dobrowolski – z czasem
30:30. Drugi był rzeczony Białorusin – Verkhavodkin Henadij. Trzeci Polak –
Jakub Nowak. Murzyn, który tak wszystkich nastraszył był siódmy.
http://www.letsrun.com/news/2014/10/report-rita-jeptoos-sample-tests-positive-banned-substance/
OdpowiedzUsuńJak dla mnie ten artykuł, to wierzchołek góry lodowej. Jeżeli ktoś się solidnie weźmie za badania w Kenii, to nastąpi wielki KRYZYS na rynku biegowym. A razem z tym kryzysem skończą się wyniki na poziomie 2:04... nie rzadko po 2 latach treningu.