wtorek, 22 października 2013

Na skraju (AD 2006)

Czytaliście o kamyku w bucie? Uwierał. Ale przecież da się z tym żyć. Da się gonić w tym kołowrotku. Jestem przecież niezniszczalny. W zeszłym miesiącu jechałem na szkolenie, a  droga była tak oblodzona, że 350km jechałem ponad 8 godzin. I co? I przeżyłem. Inni leżeli w rowach, ale przecież nie ja. A na przykład dziś. Rzygałem całą niedzielę. Zatrułem się naprawdę porządnie. Ale jutro przecież szkolenie. Tylko 550km, a dopiero 16:00. Dam radę. Nie takie rzeczy robiliśmy ze szwagrem.
Wsiadam do auta i jadę na koniec Polski. Przy samej granicy. Nigdy tam jeszcze nie byłem. Ale znajdę. Mam mapę jakąś. Coś może wreszcie uda mi się zjeść po drodze. Przez cały dzień nie mogłem wmusić w siebie niczego co by się utrzymało. Ale przecież jestem twardy, niezniszczalny. Mijam kolejne miejscowości. Jestem zmęczony, odwodniony, ale się spieszę. Gdzieś w Strzelcach Krajeńskich mylę się w wyborze drogi. Dobre pół godziny straty. Gorzów Wielkopolski. Już nie mam siły. Jeszcze kawałek. Północ? Trudno – przecież muszę dojechać. Kamyk w bucie zaczyna mnie coraz bardziej uwierać. Kostrzyń nad Odrą. Chcę się zatrzymać w hotelu. Akurat nie mają miejsc. Wtedy jeszcze nie wiem, że do tego hotelu wrócę przy okazji maratonu w Dębnie. Że kiedyś będzie mi się kojarzył z sukcesem. Słaniając się na nogach wsiadam do auta. Jest już grubo po północy. Jeszcze z 60 kilometrów jakimiś bocznymi ścieżkami. Włączam jakieś niemieckie radio – niech mnie obudzi. Przyspieszam. Na łuku wynosi mnie. Światła z naprzeciwka, hamulec. Robię bączka na przeciwległym pasie i wpasowuję się idealnie między dwa potężne drzewa na poboczu. Z naprzeciwka śmiga inne auto. Ile zabrakło? Metra? Sekundy? Kurwa – nie jestem niezniszczalny! Siedzę w aucie na poboczu, serce wali tak jakby chciało wybić przednią szybę. I wiem, że długo tak się nie da. Na adrenalinie przejeżdżam ostatnie kilkadziesiąt kilometrów. Nie mogę zasnąć. I choć generalnie słabo sypiałem, teraz jest jakoś inaczej. Pomimo zmęczenia zaczyna mi się coś klarować. Nie wiem jeszcze, w którą stronę będę zmierzał. Wiem tylko skąd będę uciekał. Myślę o moim synu. O tym jak bardzo nie chcę żeby miał tak głupiego ojca. Jak bardzo gonię za czymś, a jak mało jestem.
Stawiam sobie jedno z najważniejszych pytań w życiu. Proste i mocne. Jakim chcę być ojcem? Zestresowanym grubasem w samochodzie? Wiecznie nieobecnym gościem o pseudonimie „ciszej, bo tata śpi”? Rubaszną wydmuszką przekonaną o swej mocy i nie widzącą swych słabości? Niewiele zabrakło bym był granitowym pomnikiem na Bródnie?

Odwracam pytanie. A jakiego ojca ja sam chciałbym mieć? Którą z tych opcji bym wybrał jako syn? To już nie jest kamień w bucie, to boleśnie obtarta noga. Dalej tą drogą iść się nie da.
Co było dalej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz