Czytaliście o kamyku w bucie? Uwierał. Ale przecież da się z
tym żyć. Da się gonić w tym kołowrotku. Jestem przecież niezniszczalny. W
zeszłym miesiącu jechałem na szkolenie, a droga była tak oblodzona, że 350km jechałem
ponad 8 godzin. I co? I przeżyłem. Inni leżeli w rowach, ale przecież nie ja. A
na przykład dziś. Rzygałem całą niedzielę. Zatrułem się naprawdę porządnie. Ale
jutro przecież szkolenie. Tylko 550km, a dopiero 16:00. Dam radę. Nie takie
rzeczy robiliśmy ze szwagrem.
Wsiadam do auta i jadę na koniec Polski. Przy samej granicy.
Nigdy tam jeszcze nie byłem. Ale znajdę. Mam mapę jakąś. Coś może wreszcie uda
mi się zjeść po drodze. Przez cały dzień nie mogłem wmusić w siebie niczego co
by się utrzymało. Ale przecież jestem twardy, niezniszczalny. Mijam kolejne
miejscowości. Jestem zmęczony, odwodniony, ale się spieszę. Gdzieś w Strzelcach
Krajeńskich mylę się w wyborze drogi. Dobre pół godziny straty. Gorzów
Wielkopolski. Już nie mam siły. Jeszcze kawałek. Północ? Trudno – przecież muszę
dojechać. Kamyk w bucie zaczyna mnie coraz bardziej uwierać. Kostrzyń nad Odrą.
Chcę się zatrzymać w hotelu. Akurat nie mają miejsc. Wtedy jeszcze nie wiem, że
do tego hotelu wrócę przy okazji maratonu w Dębnie. Że kiedyś będzie mi się kojarzył
z sukcesem. Słaniając się na nogach wsiadam do auta. Jest już grubo po północy.
Jeszcze z 60 kilometrów jakimiś bocznymi ścieżkami. Włączam jakieś niemieckie
radio – niech mnie obudzi. Przyspieszam. Na łuku wynosi mnie. Światła z
naprzeciwka, hamulec. Robię bączka na przeciwległym pasie i wpasowuję się
idealnie między dwa potężne drzewa na poboczu. Z naprzeciwka śmiga inne auto. Ile
zabrakło? Metra? Sekundy? Kurwa – nie jestem niezniszczalny! Siedzę w aucie na
poboczu, serce wali tak jakby chciało wybić przednią szybę. I wiem, że długo
tak się nie da. Na adrenalinie przejeżdżam ostatnie kilkadziesiąt kilometrów.
Nie mogę zasnąć. I choć generalnie słabo sypiałem, teraz jest jakoś inaczej. Pomimo
zmęczenia zaczyna mi się coś klarować. Nie wiem jeszcze, w którą stronę będę
zmierzał. Wiem tylko skąd będę uciekał. Myślę o moim synu. O tym jak bardzo nie
chcę żeby miał tak głupiego ojca. Jak bardzo gonię za czymś, a jak mało jestem.
Stawiam sobie jedno z najważniejszych pytań w życiu. Proste
i mocne. Jakim chcę być ojcem? Zestresowanym grubasem w samochodzie? Wiecznie
nieobecnym gościem o pseudonimie „ciszej, bo tata śpi”? Rubaszną wydmuszką
przekonaną o swej mocy i nie widzącą swych słabości? Niewiele zabrakło bym był
granitowym pomnikiem na Bródnie?
Odwracam pytanie. A jakiego ojca ja sam chciałbym mieć? Którą
z tych opcji bym wybrał jako syn? To już nie jest kamień w bucie, to boleśnie
obtarta noga. Dalej tą drogą iść się nie da.
Co było dalej?
Co było dalej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz