Źródło: http://www.knitbygodshand.com/ |
DNF – ukończyć pomimo wszystko
Nie zawsze jest łatwo. Czasem na życiówkę czeka się latami.
Mój najlepszy wynik w maratonie ma już 6 lat. Chwilę po tym, kiedy go uzyskałem
byłem pewien, że za kilka miesięcy pobiegnę jeszcze szybciej. Wydawało mi się oczywiste,
że wystarczy przykręcić jeszcze trochę śrubę. Nie przypuszczałem, że swoje
pułapki zastawi na mnie życie. I ja sam.
Widok z Mount
Everestu
Weszliście kiedyś na Rysy? Co z nich widać? Ja nie widziałem
prawie nic, było mgliście i nieprzyjemnie. A pomimo to, mile łechtało mnie, że
jestem w najwyższym punkcie Polski. Sama świadomość sprawiała mi ogromną
radość. Kiedy schodziłem, czułem jednak lekkie kłucie pod żebrem. Jak to? To
już? Nic więcej? A może by teraz Mont Blanc? A potem Mount Everest? Choć były
realne, żadnego z tych marzeń nawet nie zacząłem realizować. Może podświadomie
bałem się tego ukłucia – jak to? Wyżej się nie da?
19 kwietnia 2009 byłem herosem. Maczo. Samcem alfa. Naładowany
adrenaliną bezpośrednio po zrobieniu życiówki w maratonie, przejechałem pół
Polski jako kierowca. Brałem rozpęd, żeby pobiec szybciej. Realizowałem kolejne
punkty planu, wydawało mi się, że mogę wszystko. A na pewno, że uda mi się
urwać jeszcze 20 minut i złamać trójkę.
Pierwsze pęknięcie przyszło w wakacje. Na drodze
Sochy-Zwierzyniec robiłem akcenty po 1600m. Pierwszy raz naprawdę poczułem, że
nie daję rady. Że brakuje mi czegoś, żeby ten trening zrobić w założeniach.
Dochodzę do jakiejś granicy. Jestem na swoim szczycie. Żeby wejść wyżej – muszę
zmienić pasmo górskie. Coś zaczęło zgrzytać. Zgubiłem entuzjazm i motywację. A nakręcały
mnie one przez ostatnie dwa lata tak, że opuściłem przez ten czas zaledwie 2
albo 3 treningi. Musiałem szukać nowej motywacji . Życiówki przestały się sypać
jak z rękawa. Były chwile, kiedy chciałem zejść z trasy…
Dwa kroki do tyłu
Musiałem zrobić dwa kroki do tyłu. Nabrać rozpędu. Odpuścić,
żeby nie zejść ostatecznie z bieżni. Kiedyś czytałem, że połowa osób, które
kończą maraton – robi to tylko raz w życiu. Kolejny punt z tysiąca rzeczy do
zrobienia przed śmiercią. Skoczyć na spadochronie, zobaczyć Wenecję, przebiec
maraton… Wtedy zrozumiałem jak blisko byłem porzucenia regularnego biegania.
Bywały miesiące, w których robiłem raptem kilkadziesiąt kilometrów…
Często na biegach myślałem, żeby zejść z trasy. Często na ósmym,
siedemnastym, trzydziestym piątym kilometrze pojawiała się taka myśl. Po co się
męczyć? Po co robić to wszystko? Jeśli ktoś Wam mówi, że nie przeżył takiego
kryzysu na zawodach, to albo kłamie, albo dopiero zaczyna.
Ostatnio słuchałem wykładu jednego z największych ultrasów w
tym kraju. Opowiadał o tym jak zrezygnował na drugim punkcie kontrolnym w Biegu
Rzeźnika. Biegnie się głową. Ciało jest tylko narzędziem. W moim bieganiu można
przegrać, ale nie można się poddać. Nawet gdy wiem, że nie będzie życiówki, że
nie będzie realizacji przedstartowych założeń… Bo często pokonanie słabości
daje niesamowitą siłę naszej psychice. Buduje znacznie ważniejsze rzeczy niż
mięśnie. Buduje umiejętności, które można wykorzystać potem w świecie, który istnieje poza bieganiem.