Są starty, na które się spinasz i takie, które biegniesz na
luzie. Jako sprawdzian formy albo wręcz jako akcent w cyklu treningowym. Jeśli
walczysz o wynik – ostatni tydzień lub dwa robisz wyostrzenie i luzujesz. W przeciwnym razie idziesz normalnym mikrocyklem treningowym.
Choć Dzień Flagi ma już 10 lat, Bieg Flagi organizowany był
dopiero drugi raz. Wspaniałe jest to, że impreza organizowana na warszawskiej Cytadeli –
otwiera niedostępne na co dzień dla cywilów tereny wojskowe. Trasa jest wymagająca
– trzy pętle, a każda zakończona podbiegiem pod skarpę wiślaną. Najpierw kilkadziesiąt
metrów po śliskiej kostce do Bramy Bielańskiej i kiedy wydaje się, że to już – kąt
nachylenia jeszcze rośnie. Jasne więc dla mnie było, że II Bieg Flagi to tylko
akcent w cyklu budowania wytrzymałości. Rok temu przebiegłem tę trasę dzierżąc
flagę. W tym roku plan był podobny. Cały tydzień uczciwie pracowałem. W
niedzielę zrobiłem najpierw trening płotkarski na AWF-ie, a potem 8 mocnych krosowych
2-minutówek. W poniedziałek wieczorem 21km tlenówki. We wtorek ponad godzina
piłki nożnej z dzieciakami. Środa – znowu krosowe dwuminutówki. Lżejsze, ale za
to 10 sztuk. Czwartek – lekkie roztruchtanie i piłka nożna… Nie oszczędzałem
się zatem przed startem. No ale miało być rekreacyjnie – z flagą w dłoni.
W dniu startu ochłodziło się. Musiałem załatwić jeszcze
przed wyjazdem zakupy dla domu, zawieźć dokumenty do NFZ-u. Pakowałem się w ostatniej chwili. Kiedy poszedłem do suszarni szukać flagi – okazało się, że
jej tam nie ma. Byłem w lekkim niedoczasie, przejrzałem jeszcze kilka miejsc, w
których mogła być, ale jej nie znalazłem. Plan żeby biec z flagą spalił na
panewce. Na dłuższe poszukiwania zabrakło mi już czasu. Pojechałem bez.
Na Cytadeli byłęm pół godziny przed startem. Odebrałem
numer, przebrałem się i ruszyłem na rozgrzewkę. Dogrzałem się w ten zimny
dzień, ale gdy stanąłem na starcie zaczęło kropić. Wystrzał z armaty… i deszcz.
Nagle zrobiło się ślisko. Postanowiłem biec „na samopoczucie”. W miarę mocno.
Ale bez wielkich oczekiwań. Po prostu 10km to nie mój dystans. Zawsze się na
nim strasznie męczyłem. Żenująca życiówka (42:41) miała aż 5 lat. Przez ten
czas – szczerze mówiąc nawet się do niej nie zbliżyłem. Wiadomo – perypetie życiowe
sprawiły, że 2 lata straciłem, ale zbliżenie się do 43 minut zdawało się być
poza zasięgiem. Był nawet czas, kiedy przestawałem wierzyć w to, że kiedyś 10km
pobiegnę szybciej.
A więc wystrzał z armaty... Ruszamy. Równym dobrym tempem wybiegam z
Cytadeli na uliczki Żoliborza. Mijam tabliczkę n numerem „7”. Wyobraziłem sobie
jaki będę szczęśliwy, jak zobaczę ją trzeci raz. Drugi kilometr jest trochęw
dół. Trzeci też. Ale nie ma nic za darmo. Na czwartym – podbieg pod skarpę wiślaną. Dylemat –
tracić sekundy zwalniając czy ryzykować większe zakwaszenie, które może ściąć
mnie na kolejnych kilometrach? Mocno pracuję żeby nie stracić za wiele – nadrabiam
na wypłaszczeniu. Dość dobrze biegnie mi się po 4:15. Sam jestem zaskoczony, bo
nie biegałem ostatnio tak szybko. I jak pisałem – ten start był z mocnego
treningu. Na drugiej pętli mam lekki kryzys. Klasyczny wmordewind wpycha mi
powietrze do gardła. Charczę, pluję, ale na 50m opanowuję sytuację. Noga podaje
i po połowie dystansu widzę, że szykuje się niezły wynik, a siła jest. Jak
mantrę powtarzam definicję wytrzymałości…
Wytrzymałość jest to zdolność do znoszenia bólu
Tylko ból nie przychodzi. Jeszcze nie teraz. Brakuje mi
trochę świeżości i szybkości żeby docisnąć szybciej, ale wytrzymałościowo jest
dobrze. Drugi podbieg. GPS gubi się na chwilę w bramie i pod drzewami. Pokazuje
jakieś dramatycznie niskie tempo. Znowu wyrównam na wypłaszczeniu. Ruszam na
ostatnie kółko. Teraz koncentruję się na nowe zdaniu:
Tylko tego nie spieprz
Wiem, że jest dobrze. Wiem, że muszę teraz utrzymać tempo.
Tylko tyle. Wiem, że nawet jak pobiegnę po 4:20 będzie dobrze. Ale każdy
kolejny kilometr jest w okolicach 4:15. Lubię biegać równo jak maszyna. Mijam
tabliczę numer "7". Zaczynają się dwa najtrudniejsze kilometry w biegu na 10km.
Wciąż czekam na ból, ale ten się nie pojawia. Na ostatnim kilometrze trzeci raz podbieg. Troszkę zwalniam. Ślizgam się na mokrej kostce i nie chcę już
ryzykować. Mijam jeszcze jedną czy dwie osoby i zaczyna się dobieg do
finiszu. Nie bardzo wiem gdzie jest linia mety, ale na szczęście na tym
poziomie zawsze ktoś biegnie szybciej. Wchodzę w ostatni zakręt. Słyszę doping
i zrywam się do sprintu. Ostatnią setkę biegnę ok. 3:00/km. Sam jestem
zaskoczony jak łatwo mi to przychodzi. Wpadam zasapany. Spiker czyta, że
zająłem 100 miejsce. Równiutko. Patrzę na Forerunnera i nie wierzę. Zrobiłem
życiówkę!!!
Ogarnąłem się, ubrałem w nieprzemakalny płaszczyk z maratonu
w Paryżu i stanąłem kibicować tym, którzy jeszcze biegli. Choć wiem, że
pobiegłem najlepiej jak mogłem, ciągle mi czegoś brakowało… Nie bolały mnie
mięśnie.
Dwa dni później czekała mnie jeszcze jedna nagroda.
Organizatorem biegu była
Sztuka Kadru. Andrzej Chomczyk robi wspaniałe
zdjęcia sportowe. Zawsze marzyłem żeby znaleźć się na jego fotografii. Po kilku
latach biegania udało się. Wspaniała nagroda!