1. Skurcze na Smereku, 2. Ekipa na balkonie, 3. A tam pobiegniemy jutro 4. Na mecie 5. Ostatni podbieg |
Justyna wyłoniła się z wysokich traw Połoniny Caryńskiej.
Sunęła leciutko niczym sarenka, była kolorowa i czysta. Amarantowe skarpety
kompresyjne lśniły w słońcu. Wyszło pierwszy raz tego dnia. Od rana kropiło,
padało, a w najlepszym razie było szaro i mokro. Biegliśmy od 3:30 i byliśmy
ubłoceni i sponiewierani. Justyna była aniołem zesłanym nam do naszego
rzeźnickiego piekła. Krzyknęła że już tylko 3km. Spojrzałem na zegarek – była
15:02. To znaczyło, że jest o co walczyć. Nagle zapomniałem o bólu, o
skurczach, które jeszcze 2 godziny temu odbierały mi nadzieję. Szaleńczo
rzuciliśmy się w dół ku Ustrzykom, ku mecie, ku marzeniom. Po 11 godzinach, 55
minutach i 58 sekundach zameldowaliśmy się z moim partnerem – Łukaszem na mecie
11 Biegu Rzeźnika.
Marzenie
Zaczęło się dawno temu. Od chodzenia po górach. Bieszczady
poznałem na wylot. Kiedy tylko zacząłem biegać – jasne dla mnie było, że kiedyś
będę chciał pobiec te 80km czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk. Marzyłem,
ale i bałem się, pamiętałem to jak
sponiewierała mnie Chryszczata, ile kosztowało podejście pod Smerek, jak
przemarzłem i upadłem na Caryńskiej. Pokonanie tej trasy w jeden dzień wydawało
mi się niemożliwe. Ludzie, którzy tego dokonali wydawali mi się cyborgami.
Mając ogromną pokorę wobec gór – wiedziałem, że jeśli chcę to zrobić – muszę
być dobrze przygotowany. Nie przypuszczałem, że na realizację tego marzenia
będę musiał poczekać aż 7 lat.
Budzik miał zadzwonić koło 2:00, ale o 1:15 już nie mogłem
spać. Wstałem wypiłem ostatnią kawę, zacząłem się powoli pakować. Mój partner –
Łukasz jeszcze spał. W kuchni gadałem więc z Karoliną – naszym logistykiem. Już
dawno wstała żeby nam zrobić śniadanie, spakować plecaki i przygotować jedzenie
na trasę. Trochę rozmawialiśmy, ale byłem tak spięty, że nie pamiętam nawet o
czym. Na mundialu kończył się jeszcze ostatni mecz tego wieczoru, a ja
zaczynałem kolejny dzień. O 2:00 wstali Łukasz i Paweł – nasz kierowca. Szybkie
śniadanie, ubranie się i o 2:30 wyjechaliśmy spod Cisnej w kierunku Komańczy.
Był środek nocy, a bieszczadzka szosa pełna była aut. Rozpoczynał się dla nas
wszystkich bardzo długi dzień.
Oświadczyny
W Sylwestra oświadczyłem się, a Łukasz powiedział – „Tak”.
Zgodził się pobiec ze mną w parze Bieg Rzeźnika. Ucieszyłem się bardzo, bo po
pierwsze Łukasz był i jest dużo mocniejszym ode mnie biegaczem, po drugie, miał
doświadczenie – ukończył Rzeźnika. A po trzecie jest bardzo fajnym i mądrym
człowiekiem. Wie kiedy milczeć, wie kiedy mówić. Łukasz w parze dawał mi
pewność i spokój. Pewność, że to ja będę słabszym ogniwem i spokój, że w razie
czego Łukasz mnie wesprze. Trzecim ogniwem była Karolina. Mistrzyni logistyki i
ogarniania wszystkiego w najbardziej napiętych momentach. Karolina zarządzała
budżetem, planowała zakupy, skompletowała apteczkę, załatwiała noclegi i dbała
o wszystkie drobiazgi. Np. żeby na
przepaku Łukasz dostał kanapkę z szynką, a ja tortillę z soczewicą i rukolą. Artur
i Sport-guru zapewnili nam pomoc w doborze sprzętu do startu. Buty, koszulki,
spodenki i skarpety kompresyjne. Marudziłem
i mierzyłem wszystkie chyba trailowe modele dostępne w sklepie aż dobrałem
Brooks Cascadia. W ognistych kolorach – jak cały mój strój. Do tego czerwone
kompresy i pomarańczowa koszulka. Ogień! Projekt Rzeźnik ruszył pełną parą.
Z Komańczy wylała się rzeka światełek. Czołówki trzęsły się
w rytm kroków. Przed chwilą powietrze było kryształowo czyste, lekki deszcz
zabrał resztki spalin. Ale teraz moje gardło rozrywały setki ostrych zapachów.
Rozgrzewające maści, sprzęt, kosmetyki, tysiąc rodzajów potu... Śniadanie podchodziło mi do góry, chwytałem
tlen jak ryba. Zaczęło się źle. I choć ogólnie czułem się w dobrej formie, to
brak oddechu i to, że na pierwszych kilometrach mijało nas mnóstwo osób waliło
po głowie. Nie miałem woli walki, miałem tylko wolę przeżycia. Powoli biegliśmy
ku Jeziorkom Duszatyńskim. 20 lat temu doszedłem do nich i niemal umarłem. Teraz
dopiero się rozgrzewałem. Mięśnie były już ciepłe i elastyczne. Głowę trzeba
było chłodzić. Wiedzieliśmy, że ten bieg zacznie się dopiero na podejściu pod
Smerek. A może i później. Dlatego nie przyspieszaliśmy, trzymaliśmy spokojne
tempo. Świtało. Ale ze mną było coraz gorzej. Mój układ trawienny wciąż
pracował w trybie nocnym. Nie dobudził się i zaczął się buntować. Pierwszy raz
wtedy pomyślałem, że mogę nie ukończyć. Za mną było dopiero kilkanaście
kilometrów. To co mnie uratowało to ciągłe nawadnianie i naturalne żele. Odrobina
konserwantów skręciłaby moje kiszki w ósemkę. Na szczęście miałem ze sobą domowej
roboty (dziękuję Karolina) żele na bazie ryżu daktyli i banana. Leciutkie dla
żołądka, ale dające mega power. Testowaliśmy je i ulepszaliśmy ich formułę na
kilku maratonach, a przede wszystkim na Ultra Podkarpaciu. Na 70km wystarczyły
mi trzy saszetki. Na Rzeźniku zjadłem 3,5. Kiedy dobiegaliśmy z Łukaszem do
Cisnej – pierwszy poważny kryzys minął. Na zbiegu po bardzo śliskiej trasie
wyciągu narciarskiego mijaliśmy jak szaleni. Za chwilę mknęliśmy w dół po 5:00
mając już w nogach ponad 30km w górach. Ale kiedy wpadliśmy na przepak w Cisnej
mój żołądek po raz ostatni tego dnia dał o sobie znać gwałtownymi skurczami. Ulżyło…
Bieganie głową
Przez cały bieg Łukasz był dla mnie jak cień. Pół kroku za
moim ramieniem kontrolował sytuację. Pozwalał żebym to ja dyktował tempo
adekwatne do moich możliwości. Z wyrozumiałością znosił moje kryzysy. Kiedy zbiegaliśmy
z Okrąglika skurcze mięśni już mnie nieźle wymęczyły. Przywodziciele spinały
się za każdym razem kiedy stopa uciekała mi z płaszczyzny strzałkowej. A na
biegu górskim działo się tak co kilka kroków. Walczyłem wtedy o równowagę,
kilka koślawych kroków, podskoków i na chwilę mijało. Płaciłem bólem za Maraton
Mazury, który pobiegłem 5 dni wcześniej. Wiedziałem, że tak będzie, ale po
prostu musiałem tak zrobić. Zregenerowałem się na tyle na ile mogłem. Ale nie
na 100%. Kiedy nogi nie niosą – zostaje głowa.
Najgorsze na maratonie czy biegu ultra, to zbyt wczesne
odpalenie wszystkich pochowanych po kącikach świadomości automotywatorów. Jeśli
jesteś na 20-tym kilometrze, to z perspektywy codziennego treningu – jest to
bardzo daleko. Ale na biegu, który ma prawie 80km – to dopiero początek.
Perspektywa „przede mną jeszcze 60km” potrafi dobić, odebrać motywację,
nadzieję. Zawsze sobie wtedy dzielę dystans na mniejsze kawałki. Wtedy łatwiej
znaleźć siły. Kiedy miałem za sobą już w nogach maraton – do mety było jeszcze
ponad 35km. Ale do najbliższego przepaku już tylko 13km. I jeśli słynna Droga
Mirka ma ok. 8km, to znaczyło, że do niej już tylko 5km. Czyli całkiem blisko.
Podobnie dzieliłem sobie inne fragmenty. Często mierząc wysokość. Jeśli
Caryńska ma 1297m n.p.m., a ja jestem już na tysiącu – to zostało tylko 300m.
Co z tego, że w pionie. Trochę więcej niż Pałac Kultury. A on wcale nie jest
taki wysoki jak się spokojnie idzie po schodach. 200m do szczytu? To tylko 8
razy po schodach na 10 piętro w bloku mojej mamy.
Drugie życie
Bieg Rzeźnika zaczął się dla mnie w Smereku. Przyszedł drugi
kryzys. Skurcze trzęsły nogami tak, że nie byłem w stanie zmienić skarpet. Na
przepaku spędziliśmy 15 długich minut patrząc jak na trasę ruszają Ci, których
przed chwilą wyprzedzaliśmy. Na sztywnych nogach przeszedłem przez matę do
pomiaru czasu i ruszyłem na połoniny. Tuż przed pierwszym podejściem siedział
wiolonczelista i grał. Najpierw pomyślałem, że mam halucynacje, ale Łukasz też
go widział. Scena była surrealistyczna, ale niezwykle miła. Ten sposób
kibicowania był wyjątkowy, ale na całej trasie spotykaliśmy się tylko i
wyłącznie z życzliwością i wsparciem. Turyści schodzili ze szlaku, robili nam
miejsce żebyśmy mogli biec albo wyprzedzać. Z ogromną wyrozumiałością dodawali
nam otuchy w najtrudniejszych chwilach. Z ich perspektywy robiliśmy w pół dnia wycieczkę,
na którą oni potrzebowaliby co najmniej 4 dni dobrego marszu. Na Połoninie
Wetlińskiej pomimo nienajlepszej pogody było sporo ludzi. Trzymałem się jeszcze
na tych drewnianych kołkach, które kiedyś były moimi nogami. Ale zbieg od Chatki
Puchatka ku Berehom był trzecim wielkim kryzysem na trasie. Czekałem kiedy tylko
upadnę i wybiję sobie zęby, połamię kończyny albo po prostu rozwalę czaszkę. Na
stromych kamiennych schodach mógłbym równie dobrze chodzić na szczudłach.
Miałem podobną równowagę. W desperacji zacząłem schodzić tyłem. Rozciągnąłem
łydki i nagle okazało się, że mogę biec dalej. Najpierw biegłem w dół dość
asekuracyjnie, ale kiedy kolejne fale skurczów nie nadchodziły – pozwalałem sobie
na trochę więcej. Na przepak w Berehach wbiegłem już w miarę normalnie. Przede
mną było ostatnie duże podejście. Tylko jedno. 9km do mety. Dostałem drugie
życie.
Pustka
Tak, jestem bardzo zadowolony. Tak, zrobiłem coś o czym
większość ludzi nawet nie ma siły żeby zamarzyć. Zrealizowałem wszystkie
założenia. Spędziłem kilka dni z fantastycznymi ludźmi. Wspaniałym partnerem,
znakomitą ekipą. W najpiękniejszych polskich górach. I czuję pustkę. To o czym
mówili mi kiedyś Ironmani. Pytanie – co dalej? Co jeszcze? Co bardziej? Skończył
się pewien etap. Świat sportów wytrzymałościowych kusi setkami perspektyw. Ale
nie wiem, w którą stronę pójść. Maraton na jesieni – mały cel, ale to tylko etap.
Ironman – wcale tak mocno mnie nie kusi jak kiedyś… Wszedłem na swój szczyt i
rozglądam się. Gdzie iść dalej? Którym szlakiem? Co będzie teraz MOIM celem. Na
szczycie zawsze jesteś sam…
PS.
Wielkie podziękowania dla:
Wielkie podziękowania dla:
·
Łukasza – znakomitego biegacza, wspaniałego człowieka
i idealnego partnera
·
Karoliny – mistrzyni logistyki, czarodziejki
odżywek
·
Artura i ekipy Sport-guru – za wsparcie
sprzętowe, bez Was to by nie było możliwe
·
Pawła i Marty – za pomoc na miejscu
·
Wszystkich, którzy mi dobrze życzyli po drodze