Minęły 3 miesiące zaprzeczania, że nie ma problemu. 3 miesiące w trasie. Wspaniała wiosna podczas, której nie miałem już sił. Pamiętam szkolenie nad Zatoką Pucką i salę z widokiem na zatokę. Jeden z najbardziej obłędnych widoków w mojej karierze. I tyle. Bo byłem zbyt zmęczony żeby się wybrać gdzieś dalej niż do hotelowej restauracji. Ten sam zaklęty schemat samochód-pokój-sala-restauracja-pokój-sala-samochód. Kolejny kamyczek. Najpiękniejsze przecieka mi przez palce. Przypomniałem sobie wszystkie te miejsca, które przez ostatnie lata widziałem zza okna samochodu, bo nie miałem czasu i siły ruszyć się poza hotel.
Kiedy wróciłem – dowiedziałem się, że ponownie zostanę
ojcem. Czyli co? Dwa razy więcej wyjazdów? Dwa razy bardziej? Dwa razy mocniej?
Szczęśliwy, ale i przerażony siedziałem w salonie. Miałem 30 lat i nie miałem na
nic siły. Nie było już sensu udawać. Musiałem zmierzyć się z rzeczywistością.
Stanąłem na wagę. Gdyby to była gra komputerowa mógłbym wtedy zapisać HIGH
SCORE. Przez 3 miesiące chodziłem z kamykiem w bucie, z ropiejącą raną. I
zawsze chciałem zaczynać od jutra. Wezmę się za siebie. Jak odpocznę. Bo na
razie, to nie mam siły. Na razie wciągnę jeszcze jedną porcję, pokrzepię się.
Ale już jutro…
Trzeba przyznać – była w tym pewna konsekwencja. Nie
zmieniałem codziennie zdania. Trzymałem się wersji „od jutra”. Zawsze byłem zbyt
zmęczony żeby się zebrać. Jutro wiadomo, ale dziś jeszcze posiedzę przy
komputerze… Któregoś czerwcowego wieczora dotarło do mnie, że albo teraz, albo
nigdy. Że jeżeli mam się zebrać to właśnie teraz. Właśnie tu. Wiedziałem, że to
była ostatnia szansa żeby dzieci nie pamiętały ojca w takim stanie.
Ubrałem się w to co miałem i wyszedłem. Zrobiłem pierwszy krok. Teraz
albo nigdy!
Wiedziałem, że moje życie zaczyna się zmieniać. Nie spodziewałem się jak wielka będzie skala tych zmian.