To
miał być ten trening, który w moim dzienniczku biegowym opisuję skrótem TbH.
Trening bez Historii. Jeden z wielu podobnych, niczym nie wyróżniających się
biegów. Ot – raptem 7 kilometrów po pracy. Dobicie kilometrażu. Po
mieście, ze światłami na przejściach dla pieszych, z plecakiem. Bez zadań specjalnych.
Ale nagle, zamiast tuptać, zacząłem biec. Jakby to miał być mój ostatni
trening. Łapczywie łapałem to, co kocham w bieganiu. Bo skąd mam wiedzieć, że
to nie jest właśnie ostatni trening?
Choć
to ponad dwa lata – wciąż nie mogę zrozumieć. Choć raczej umiem zrozumieć, a nie
potrafię się pogodzić. Czuję jej obecność. Była ważna w moim życiu, choć nasze
relacje bywały bardzo wybuchowe. Po latach miłości i nienawiści zbliżyło nas nasze
równoległe ojcostwo i macierzyństwo. Nasi synowie mieli tak samo na imię, ich daty
urodzenia dzieliły trzy tygodnie. W jakiejś dojmującej pustce znaleźliśmy życzliwość
i wzajemny szacunek. Z naszymi dziećmi chodziliśmy razem na stadion, czy
kajaki. Nie rozmawialiśmy o tym co było, nawet nie bardzo o tym co jest.
Cieszyliśmy się swoją obecnością i ciepłą akceptacją. To ona czekała na mnie na
mecie mojego pierwszego maratonu. 10 kwietnia 2010 roku w swoim drugim poście
na blogu napisała:
SOBOTA,
10 KWIETNIA 2010
w piątek 9 i sobotę 10 kwietnia pokazałam swój
spód czterem ginekologom w dwóch szpitalach. pobrano mi raz krew.
zrobiono dwa przezpochwowe usg, które łącznie na dziewięciu zdjęciach uwieczniły moje (jak się okazuje), bogate wnętrze.
mam 34 lata.
ważę 56 kg przy wzroście 171 cm.
urodziłam pięć lat temu przez cięcie cesarskie chłopczyka.
od kilkudziesięciu godzin mam raka.
zrobiono dwa przezpochwowe usg, które łącznie na dziewięciu zdjęciach uwieczniły moje (jak się okazuje), bogate wnętrze.
mam 34 lata.
ważę 56 kg przy wzroście 171 cm.
urodziłam pięć lat temu przez cięcie cesarskie chłopczyka.
od kilkudziesięciu godzin mam raka.
Wychodziła właśnie na prostą z ostrych wiraży swojego życia. Wydawało się, że wreszcie znalazła to, czego rozpaczliwie szukała przez ponad 30 lat. Ostatnie tygodnie jej walki zbiegły się z moją walką o życie syna. Dzwoniliśmy z Joanną do siebie – ona z onko, ja z oddziału dziecięcego. Wiedziała doskonale, że umiera. Śmiała się z tego i dodawała mi otuchy. Kiedy było naprawdę źle – pomogła rozkręcić zbiórkę krwi. Mówiła, że jej już nie będzie potrzebna. Dwa dni przed odejściem przysłała mi SMS-a. Jednego z tych najważniejszych w życiu. Wiedziałem, że to ostatnia wiadomość.
Na
ciemnej warszawskiej ulicy poczułem jakby mi powiedziała – Leć! Łap chwilę. Carpe diem!
Starałem
się wycisnąć z każdego kroku, z każdego oddechu jak najwięcej biegowego
szczęścia. Nałapać ile się da. Poczuć każdy z miliona odcieni biegowego
szczęścia. Wdychać każdą komórką. Nie przeszkadzały mi spaliny, nie przeszkadzały
korki i zmęczeni ludzie wracający do domu. Biegłem całym sobą. Jakby to był mój
ostatni trening?
PS.
Badajmy się. Unikajmy tego, co nas zabija. I z determinacją walczmy o marzenia.
Badajmy się. Unikajmy tego, co nas zabija. I z determinacją walczmy o marzenia.