No i wylądowałem. Paryż przywitał mnie chłodem. Ale od początku...
Pierwszy raz leciałem z Modlina i uczucia
mam mieszane. Na bramkach przetrzepali mnie dokumentnie. Wsadzali palce w
majtki i wąchali kosmetyki. Nie znaleźli przypadkowo zaplątanych w bluzie nożyczek
do paznokci. Na hali sporo zamieszania, w ostatniej chwili ruszamy do Ryanaira.
Oprócz mnie jest jeszcze Karol i Tatiana. Ale mają miejsca w innej części
samolotu. Przed startem okazuje się, że w niemal pełnym samolocie mam dla
siebie 3 fotele. Mogę się położyć. Korzystam i śpię dobra godzinę. Z cieplej
Warszawy po 2,5 godzinach znajdujemy się na zachmurzonym lotnisku – 80km od Paryża.
Szybko ogarniamy bus. Kolejna dobra godzina w drodze. Powoli droga zaczyna mnie
męczyć. Kiedy wysiadam mam ochotę iść. Gdziekolwiek, byle rozprostować nogi.
Szukamy miejsca żeby coś zjeść. Też dobrze.
Pod kątem diety wegańskiej dobrze rokuje
restauracja indyjska. Ale zanim usiądę, muszę spytać kelnera. Na szczęście mówi
po angielsku. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, że z całych sił pomagał. W
Polsce weganizm jest traktowany jako fanaberia, nie jesz - to masz problem.
Tutaj - czułem się zupełnie naturalnie. Wyszukaliśmy ryż z soczewicą i do tego
sosy... Powiem szczerze - butelka tabasko starcza mi na 2 dni. Tu dostałem
takiego diabła, że zjadłem tylko łyżeczkę. Dostałem czkawki, popłakałem się i poleciał
mi katar. Przeżyłem. I chyba tam wrócę po maratonie.
Po kolacji rozstaliśmy się z Karolem i
Tatiana. Zanurzyłem się w zgiełk metropolii. W multikulti. W potęgę imperium. Wieżę
Eiffela i Luk Triumfalny widziałem tylko z daleka na razie. Ale przepych,
bogactwo kamienic, tkanka miejska - to robi wrażenie. Wrażenie robią samochody
poparkowane zderzak w zderzak na każdym wolnym skrawku miejsc parkingowych. Myślę,
że nasi strażnicy miejscy musza cierpieć niesłychanie czując swą bezsilność w
innym kraju.
Ulice metropolii tętnią zżyciem. Zafundowałem
sobie dłuższy spacer. Chciałem poczuć specyfikę miasta. Choć kawałka. I tak od
Champs Elysees poszedłem na Montmartre. Tu śpię. Wdychałem spaliny wieczornego
korka, zapachy narożnych kebabiarni, perfumy Paryżanek. Każda z nich ma jakiś
estetyczny pomysł na siebie. Chłonąłem atmosferę houellbecqowskiej dekadencji.
Z przyjemnością patrzyłem na to zepsute zachodnie społeczeństwo. Zepsute, ale jakże
piękne. Posągowa uroda Murzynek. Artystowska nonszalancja młodych hipsterek.
Apaszki na szyjach małych dam.
Mieszkam na Montmarcie. Blisko Pigalle i
Moulin Rouge. Gdybym przyjechał imprezować, a nie na maraton - byłbym najszczęśliwszy
na świecie. A tak - spodziewam się nocnych atrakcji w wyluzowanym hipisowskim
hostelu. Zresztą recepcjonista przywitał mnie zachwytem nad Warlikowskim i Lupą.
Przed chwila puszczał Led Zeppelin.
Nie wiem jak się skończy w niedzielę. Z
tarczą czy na tarczy. Nie wiem nawet co to znaczy ta „tarcza”. Ale póki co
korzystam. Cieszę się miastem, w którym do tej pory nie byłem. Bienvenue Paris!
Tomku, baw się dobrze, z pewnością będzie dużo pięknych emocji! Nie wiem an ile biegniesz, ale widzę jak niesiesz tarczę!
OdpowiedzUsuń