piątek, 4 kwietnia 2014

Dziennik paryyski (1)

No i wylądowałem. Paryż przywitał mnie chłodem. Ale od początku...
Pierwszy raz leciałem z Modlina i uczucia mam mieszane. Na bramkach przetrzepali mnie dokumentnie. Wsadzali palce w majtki i wąchali kosmetyki. Nie znaleźli przypadkowo zaplątanych w bluzie nożyczek do paznokci. Na hali sporo zamieszania, w ostatniej chwili ruszamy do Ryanaira. Oprócz mnie jest jeszcze Karol i Tatiana. Ale mają miejsca w innej części samolotu. Przed startem okazuje się, że w niemal pełnym samolocie mam dla siebie 3 fotele. Mogę się położyć. Korzystam i śpię dobra godzinę. Z cieplej Warszawy po 2,5 godzinach znajdujemy się na zachmurzonym lotnisku – 80km od Paryża. Szybko ogarniamy bus. Kolejna dobra godzina w drodze. Powoli droga zaczyna mnie męczyć. Kiedy wysiadam mam ochotę iść. Gdziekolwiek, byle rozprostować nogi. Szukamy miejsca żeby coś zjeść. Też dobrze.
Pod kątem diety wegańskiej dobrze rokuje restauracja indyjska. Ale zanim usiądę, muszę spytać kelnera. Na szczęście mówi po angielsku. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, że z całych sił pomagał. W Polsce weganizm jest traktowany jako fanaberia, nie jesz - to masz problem. Tutaj - czułem się zupełnie naturalnie. Wyszukaliśmy ryż z soczewicą i do tego sosy... Powiem szczerze - butelka tabasko starcza mi na 2 dni. Tu dostałem takiego diabła, że zjadłem tylko łyżeczkę. Dostałem czkawki, popłakałem się i poleciał mi katar. Przeżyłem. I chyba tam wrócę po maratonie.
Po kolacji rozstaliśmy się z Karolem i Tatiana. Zanurzyłem się w zgiełk metropolii. W multikulti. W potęgę imperium. Wieżę Eiffela i Luk Triumfalny widziałem tylko z daleka na razie. Ale przepych, bogactwo kamienic, tkanka miejska - to robi wrażenie. Wrażenie robią samochody poparkowane zderzak w zderzak na każdym wolnym skrawku miejsc parkingowych. Myślę, że nasi strażnicy miejscy musza cierpieć niesłychanie czując swą bezsilność w innym kraju.
Ulice metropolii tętnią zżyciem. Zafundowałem sobie dłuższy spacer. Chciałem poczuć specyfikę miasta. Choć kawałka. I tak od Champs Elysees poszedłem na Montmartre. Tu śpię. Wdychałem spaliny wieczornego korka, zapachy narożnych kebabiarni, perfumy Paryżanek. Każda z nich ma jakiś estetyczny pomysł na siebie. Chłonąłem atmosferę houellbecqowskiej dekadencji. Z przyjemnością patrzyłem na to zepsute zachodnie społeczeństwo. Zepsute, ale jakże piękne. Posągowa uroda Murzynek. Artystowska nonszalancja młodych hipsterek. Apaszki na szyjach małych dam.
Mieszkam na Montmarcie. Blisko Pigalle i Moulin Rouge. Gdybym przyjechał imprezować, a nie na maraton - byłbym najszczęśliwszy na świecie. A tak - spodziewam się nocnych atrakcji w wyluzowanym hipisowskim hostelu. Zresztą recepcjonista przywitał mnie zachwytem nad Warlikowskim i Lupą. Przed chwila puszczał Led Zeppelin.
Nie wiem jak się skończy w niedzielę. Z tarczą czy na tarczy. Nie wiem nawet co to znaczy ta „tarcza”. Ale póki co korzystam. Cieszę się miastem, w którym do tej pory nie byłem. Bienvenue Paris!

1 komentarz:

  1. Tomku, baw się dobrze, z pewnością będzie dużo pięknych emocji! Nie wiem an ile biegniesz, ale widzę jak niesiesz tarczę!

    OdpowiedzUsuń