sobota, 5 kwietnia 2014

Dziennik paryyski (2)

Tu wieczorem wyrośnie knajpka.
Wczoraj walnąłem literówkę w tytule i niech tak zostanie. Szwendania po Paryżu dzień drugi. Intensywny. Dzień z narastającym wkurwem.

Kiedy wczoraj zanurzyłem się w miasto z radarów moich uszu zniknął język polski. Lubię bardzo to uczucie. Przechodzę automatycznie w stan większej czujności, większej uwagi na wszystko dookoła. Wchodzę mocno w role obserwatora. I czekam, słucham, patrzę...
Rano przy śniadaniu usłyszałem jednak kilka polskich słów. Okazało się, że jedna z dziewczyn z obsługi jest Polką. Zamieniliśmy kilka miłych zdań i zebrałem się do wczesnego wyjścia w miasto.
Kocham zwiedzać metropolie chwilę po przebudzeniu. Kiedy sklepikarze dopiero rozkładają swoje kramy, kelnerzy rozstawiają kawiarniane stoliki, a turystyczna masa jeszcze śpi po ostrych melanżach. W takiej atmosferze bocznymi uliczkami wspinałem się na Montemartre. Podnóże bazyliki zachwyciło mnie. Wszystko było takie jak z najlepszych wyobrażeń o Paryżu. Szedłem powoli rozkoszując się ciepłem wiosny. Ale im bliżej szczytu, tym bardziej waliło Krupówkami. Tani romantyzm za grube pieniądze. Nieznośny chiński kicz i landszafciki ze wszystkimi zabytkami Paryża na jednym kartonie A4. Podkoszulki "I <3 Paris" i miniaturowe Wieże Eiffela świecące niczym figurki z Lichenia. Pasza, po którą przyjeżdża głodna "prawdziwego Paryża" wycieczka Rosjan czy Chińczyków. A prawdziwy Paryż był kilka ulic dalej.
Male skwerki z kawiarenkami, otwarta przestrzeń, placyki i małe sklepiki ze wszystkim. Miejsca, które opierają się gentryfikacji. Miejsca dla zwykłych Paryżan. W Warszawie ostatnio rozwalił mnie zakład fryzjersko-optyczny na ulicy Grajewskiej, w sercu Szmulek, pośrodku niczego. Tu na każdej ulicy jest pełno małych punktów handlowych i usługowych. Obok mojego hostelu jest chyba 20 sklepów z gitarami. Takie zagłębie. Nadmiar centrów handlowych i dyskontów niestety wysysa z miasta życie.
Na Pigalle wsiadłem w metro. Wycieczka na drugi koniec miasta aby odebrać pakiet startowy. Poranne metro zawsze jest pełne ciekawych ludzi. Niedobitków wracających z imprez, ale i matek-imigrantek, które utrzymują to miasto w ruchu. To one sprzątają po nas toalety, zmywają talerze, zbierają śmieci. Bez nich system miejski runąłby jak domek z kart. To ich synowie siedzą bezrobotni i sfrustrowani na przedmieściach, czekają na lepsze zżycie korzystając z socjalu Republiki. Tak Republika spłaca swój dług wobec matek-imigrantek.
Targi przedmaratońskie potężne, ale nieźle zorganizowane. Dzikie tłumy ludzi i stoisko Maratonu Warszawskiego. Drugi raz dziś usłyszałem język polski.
Najgłupszym pomysłem było teraz pojechać pod Wieżę Eiffela. Kolejka po bilety ogromna, a cale Pola Marsowe i okolice, to Krupówki i Monciak razem wzięte. Do kwadratu. Gra w trzy kubki, pamiątki po zawyżonych cenach, zgiełk i znowu "pasza dla turystów". Uciekłem na kolejny indyjski obiad. Ciekawe jak się biega maraton nie na makaronie, a na ryżu :) Podwójnym. Obskoczyłem drzemkę w hostelu i ruszyłem na podbój Parc des Princes. Jako wspaniały wypełniacz głowy przed maratonem kupiłem sobie bilet na mecz PSG-Reims. Fajne widowisko. Zderzenie gry jednej z najlepszych drużyn tegorocznej Ligi Mistrzów z codzienną IV-ligową rzeczywistością nawet nie boli. Nawet nie jest zabawne. To dwa inne sporty po prostu. PSG wygrało 3:0 i ruszyłem z powrotem na Montemartre zacząć już się ogarniać do jutrzejszego maratonu. Na spotkanie Polaków w pizzerii wpadłem już za późno - wszyscy wychodzili, więc pozostało mi zorganizować kolację we własnym zakresie. Kiedy wielki czarny ochroniarz w sklepie życzył mi z uśmiechem miłego weekendu zrozumiałem co mi się tu podoba. Po prostu mało tu krzykliwych niepewnych siebie maczo ze spiętymi pośladami. Nie ma tu prawie w ogóle cwaniaków, którzy znaczą swój teren głośnymi "kurwami". Nikt tu nie musi nikomu niczego udowadniać. Zwykła codzienna uprzejmość nie jest oznaka słabości. Po prostu tak się żyje milej i łatwiej wszystkim.
Przede mną ostatnie przygotowania do jutrzejszego maratonu. Naprawdę nie wiem jak pobiegnę. Po dzisiejszym dniu jestem zmęczony. Pocieszam się, że równie zmęczony byłem łażeniem po Berlinie przed maratonem w Dębnie, a zrobiłem wtedy życiówkę. Wszystko będzie wiadomo jutro. W sumie w maratonie najtrudniejszych jest ostatnich 40 kilometrów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz