Au Grain de Folie |
Stanisław Szozda zapytany co zapamiętał ze swojej kolarskiej
kariery odpowiedział ponoć - "Przednie koło". Jeśli zapytacie mnie co
zapamiętałem z maratonu w Paryżu odpowiem: "cienką niebieską linię
atestu". Trzymałem się jej jak długo mogłem. Nawet jak odskoczyłem - wracałem
do niej jak pies. Jeśli znikała odnajdywałem ja po kilkuset metrach.
Maraton musiał być piękny. Start spod Łuku
Triumfalnego, ale ja czekałem na plac Concorde. Obelisk jest częstym gościem
moich szkoleń. Plac zniknął szybko i zostało słońce. Ciepło, za ciepło, gorąco,
a moja noga nie podawała. I chociaż czułem, że jestem zmęczony - to podjąłem
ryzyko walki o życiowkę. Spróbowałem i przegrałem. Ale wolę spróbować i przegrać,
niż nie próbować i na pewno nie wygrać. Do 15km szło nieźle - leciutki zapas,
ale już wiedziałem, że musiałby się zdarzyć cud. Nie zagrało w sumie kilka elementów.
Pamiętam tłumy i cienką błękitną linię. Walkę z bólem i zdecydowanie zbyt wolno
zmieniające się kilometry na flagach. Od pewnego momentu karetki zaczęły jeździć
co chwilę. Co kilometr, kilkaset metrów leżał jakiś biegacz. Nie chciałem tak skończyć.
Przeżyłem.
Sam maraton podany saute - bez żadnych
przypraw. Minimum. Niezła organizacja (choć toitoi mogłoby być 10xtyle), ale też
wiele do poprawy. Na punktach woda, nieobrane banany, pomarańcze. Na mecie
koszulka, medal i do widzenia. Wracałem przemoczony Champs Elysees z 2
euro w kieszeni i czułem się niedopasowany, niedopieszczony, samotny. Kakofonia
Ronda Charlesa de Gaulle i głównej ulicy handlowej Paryża brzmiały znajomo. Po
chwili załapałem. Gershwin.
Paryż pokazał po maratonie swoje inne
oblicze. Metro w niedzielę pełne było słynnych paryskich kieszonkowców. W ciągu
jednego kursu uderzyli dwa razy. Drugi raz w chińską wycieczkę. Na mojej stacji
Chińczycy schwytali na oko 14-letnia dziewczynę i przekazali ochronie. Ci nie
pieprzyli się w tańcu. Z jednej strony surowość i bezwzględność. Z drugiej
strony ogromne przyzwolenie na łamanie podstawowych przepisów jak przechodzenie
na czerwonym świetle. W Wiedniu wszyscy piesi stali na czerwonym na pustej ulicy.
Tutaj wszyscy z dezynowlturą wchodzą pod koła aut. Ale trzeba przyznać, że
kierowcy zawsze przepuszczają bez względu na aktualnie palące się światła.
Po maratonie ogarnąłem się i poszedłem do
Au Grain de Folie - wegetariańskiej knajpy na... wiadomo Montemartre. Zjadłem
coś w stylu bigosu z seitanu i poszedłem się dalej szwendać po wzgórzu. Schodziłem
wszystkie mniejsze uliczki pełne szyldów z dopiskiem "Autenthique", podziwiałem
kelnerów poprzebieranych w berety i apaszki. I tłumy łapiące się na chwyty
pacykarzy. Żałowałem, że nie zdążyłem tak naprawdę zobaczyć nic poza tym
miejscem. Dzielnica Łacińska, muzea...
Tydzień to za mało. Ale już przynajmniej
wiem czego szukać...
Merci beacoup, Paris!
I to jest Tomku piękno maratonu, na połówce można jeszcze zamaskować błędy, mniej poezji. Maraton wymaga szacunku! Za tydzień Łódź, będę poprawiał życiówkę z jesieni, wtedy nie udał mi się atak na to co chciałem i padłem. Domyślam się jak możesz się dziś czuć. Smacznego winka!
OdpowiedzUsuńKamil,
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki! Maratonu nie oszukasz. A wiem, że ciężko pracowałeś!