niedziela, 6 kwietnia 2014

Dziennik paryyski (3)

Au Grain de Folie
Stanisław Szozda zapytany co zapamiętał ze swojej kolarskiej kariery odpowiedział ponoć - "Przednie koło". Jeśli zapytacie mnie co zapamiętałem z maratonu w Paryżu odpowiem: "cienką niebieską linię atestu". Trzymałem się jej jak długo mogłem. Nawet jak odskoczyłem - wracałem do niej jak pies. Jeśli znikała odnajdywałem ja po kilkuset metrach.
Maraton musiał być piękny. Start spod Łuku Triumfalnego, ale ja czekałem na plac Concorde. Obelisk jest częstym gościem moich szkoleń. Plac zniknął szybko i zostało słońce. Ciepło, za ciepło, gorąco, a moja noga nie podawała. I chociaż czułem, że jestem zmęczony - to podjąłem ryzyko walki o życiowkę. Spróbowałem i przegrałem. Ale wolę spróbować i przegrać, niż nie próbować i na pewno nie wygrać. Do 15km szło nieźle - leciutki zapas, ale już wiedziałem, że musiałby się zdarzyć cud. Nie zagrało w sumie kilka elementów. Pamiętam tłumy i cienką błękitną linię. Walkę z bólem i zdecydowanie zbyt wolno zmieniające się kilometry na flagach. Od pewnego momentu karetki zaczęły jeździć co chwilę. Co kilometr, kilkaset metrów leżał jakiś biegacz. Nie chciałem tak skończyć. Przeżyłem.

Sam maraton podany saute - bez żadnych przypraw. Minimum. Niezła organizacja (choć toitoi mogłoby być 10xtyle), ale też wiele do poprawy. Na punktach woda, nieobrane banany, pomarańcze. Na mecie koszulka, medal i do widzenia.  Wracałem przemoczony Champs Elysees z 2 euro w kieszeni i czułem się niedopasowany, niedopieszczony, samotny. Kakofonia Ronda Charlesa de Gaulle i głównej ulicy handlowej Paryża brzmiały znajomo. Po chwili załapałem. Gershwin.
Paryż pokazał po maratonie swoje inne oblicze. Metro w niedzielę pełne było słynnych paryskich kieszonkowców. W ciągu jednego kursu uderzyli dwa razy. Drugi raz w chińską wycieczkę. Na mojej stacji Chińczycy schwytali na oko 14-letnia dziewczynę i przekazali ochronie. Ci nie pieprzyli się w tańcu. Z jednej strony surowość i bezwzględność. Z drugiej strony ogromne przyzwolenie na łamanie podstawowych przepisów jak przechodzenie na czerwonym świetle. W Wiedniu wszyscy piesi stali na czerwonym na pustej ulicy. Tutaj wszyscy z dezynowlturą wchodzą pod koła aut. Ale trzeba przyznać, że kierowcy zawsze przepuszczają bez względu na aktualnie palące się światła.
Po maratonie ogarnąłem się i poszedłem do Au Grain de Folie - wegetariańskiej knajpy na... wiadomo Montemartre. Zjadłem coś w stylu bigosu z seitanu i poszedłem się dalej szwendać po wzgórzu. Schodziłem wszystkie mniejsze uliczki pełne szyldów z dopiskiem "Autenthique", podziwiałem kelnerów poprzebieranych w berety i apaszki. I tłumy łapiące się na chwyty pacykarzy. Żałowałem, że nie zdążyłem tak naprawdę zobaczyć nic poza tym miejscem. Dzielnica Łacińska, muzea...
Tydzień to za mało. Ale już przynajmniej wiem czego szukać...
Merci beacoup, Paris!

2 komentarze:

  1. I to jest Tomku piękno maratonu, na połówce można jeszcze zamaskować błędy, mniej poezji. Maraton wymaga szacunku! Za tydzień Łódź, będę poprawiał życiówkę z jesieni, wtedy nie udał mi się atak na to co chciałem i padłem. Domyślam się jak możesz się dziś czuć. Smacznego winka!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kamil,
    Trzymam kciuki! Maratonu nie oszukasz. A wiem, że ciężko pracowałeś!

    OdpowiedzUsuń