poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Dziennik paryyski (4)

Au revoir Paris!

Język francuski okazał się nie taki straszny jak się wydawał. Udawało mi się zamówić nawet wegańskie jedzenie. Trochę się osłuchałem, trochę poćwiczyłem, no i bez dwóch zdań spisał się Google Translate. Nie tłumaczyłem całych zdań, ale poszczególne słowa. Wystarczyło.
Smartfon był głównym narzędziem tej wyprawy. Zastępował mi słownik, mapę, aparat fotograficzny i przewodnik turystyczny. Jak kiedyś ludzie mogli żyć bez internetu??? ;)
Paryż opuszczałem o świcie. Różnica kilku stopni długości geograficznej sprawiła, że o 7:00 Paryż dopiero powoli rozjaśniał czerń nocy. Powoli wchodził w coraz to jaśniejsze odcienie szarości. Poranne metro w dniu roboczym wyglądało już codziennie. Niedobudzone twarze, ziewanie i cisza. Najbardziej uderzał brak weekendowego zgiełku. Obserwowałem odbicia w szybie wagonu. Patrzyły na mnie oczy chłopca, któremu kończą się właśnie wakacje. Uśmiechałem się do niego, a on do mnie. Zawołaliśmy: Au revoir, Paris!
Turystycznie - ledwo liznąłem. Sportowo - nie udało się. Trudno. Nie zawsze się udaje. Nie mnie pierwszemu i nie ostatniemu. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Ale tę porażkę przyjąłem na chłodno. Bez rozdzierania szat, za to z analizą. Minimum przyzwoitości. Ukoił mnie artykuł o Kurcie Cobainie czytany na szczycie Montemartre. Mówił  m.in. o zmianie podejścia do porażki na przestrzeni ostatnich 200 lat. Żyjemy w świecie presji sukcesu. Oczekujemy, że nasze życie będzie ciągłym marszem pod górę. Szefowie sprzedaży zakładają ciągłe wzrosty. Nie myślimy o tym czym naprawdę jest sukces, czy robimy to co chcemy. Ukończyłem swój 17-ty maraton. Przeżyłem, zobaczyłem świat, którego nie znałem. To mi wystarczyło.
Merci beacoup.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz