Ktoś mi zadał pytanie o to co mi dało bieganie. Czułem, że tysiące
wyrazów, setki zdań za chwilę wystrzelą w przestrzeń. Tak wiele chciałem
powiedzieć. Tyle cudownych i ważnych rzeczy się wydarzyło w moim życiu dzięki
bieganiu. Nie wiedziałem od czego zacząć. I zanim zdążyłem się namyśleć –
zrozumiałem, że na tak postawione pytanie najlepsza będzie krótka,
jednozdaniowa odpowiedź. Krótka puenta. Punchline.
Zacząłem sobie porządkować to
co chciałem powiedzieć.
Zaczęło się od małego zwycięstwa. Od wstania od komputera i
kilkuset metrów, może 3 kilometrów przeplatanych marszem. Odzyskałem poczucie
kontroli nad ważnym aspektem własnego życia – zdrowiem. Potem przyszło dosyć
szybkie zrzucenie kilkunastu kilogramów. Bez wspomagaczy, bez bardzo
restrykcyjnej diety. Zacząłem akceptować własne ciało. Ciało, którego nie
lubiłem chyba od czasu gdy byłem nastolatkiem. Musiałem zrobić porządki w
szafie. Z rozmiaru L/XL znowu wróciłem do M. Wyrzucałem wszystkie workowate
ubrania, które sprawiały, że czułem się w nich jak emeryt.
Następnym krokiem było poczucie własnej wartości. Pierwszy
bieg na niewyobrażalnym wówczas dystansie 10km, ale przede wszystkim
przeglądanie się w oczach innych, tych, którzy nie widzieli mnie przez kilka
miesięcy. Lubiłem tę lekką nutkę zazdrości. Przez chwilę czułem się lepszy.
Najpierw od innych, ale szybko zrozumiałem, że tak naprawdę jestem lepszy od
siebie samego sprzed przemiany.
Poczucie kontroli, samoakceptacja, poczucie własnej wartości…
Jako pierwsze wróciły na swoje miejsce. Do tej pory były rzucone gdzieś w zapomniany
kąt mojego ja. Powoli ogarniałem bałagan.
Pierwszy maraton dał mi pokorę, której – nie ma co ukrywać –
trochę mi brakowało. Dał mi impuls do systematycznej, porządnej pracy. Do
codziennego planowania. Najpierw treningów. Potem okazało się, że również
jedzenia i regeneracji. Nie dało się wybiec zaraz po posiłku, nie dało się
dobrze biegać bez snu. Zaczął mi się porządkować rytm dnia. Jedzenie – trening –
sen. Zaskoczyło mnie, że nie muszę już „liczyć baranów”. Wcześniej często było
tak, że kładłem się z głową pełną stresu, problemów, spraw niedokończonych.
Przewracałem się godzinę, wstawałem, wciąż żyłem tym od czego powinienem
odpocząć. Zdarzało się, że żeby przed snem zająć głowę czymś innym – liczyłem np.
kluby piłkarskie w podziale na województwa. Potrafiłem grubo przekroczyć 700
wymienionych, a sen nie nadchodził. Rozwalony rytm, bałagan w głowie. Systematyczny
trening wyregulował tę kwestię.
Pokora, rytm dnia, tygodnia… Kolejne klocki układanki
znalazły swoje miejsce.
Potem przyszła pora na jedzenie. Wzrastała świadomość
własnego ciała, czułem doskonale co mi służy, co nie służy. Odkryłem, że po
kurczaku z fastfoodu nie ma treningu. Nawet kilka godzin później czułem palący
zgagą tłuszcz w całym przewodzie pokarmowym. Takich odkryć było coraz więcej. Potem
zrezygnowałem z mięsa. Okazało się, że najlepiej mi się biega na diecie
roślinnej. Proste nieprzetworzone jedzenie. Uporządkowałem kolejną cholernie
ważną kwestię. Skończyły się wymówki, drobne odstępstwa, które zawsze przeistaczały
się w przesunięcie granic. Czuję, że teraz moje paliwo ma więcej oktanów.
Porządkowałem ciało, porządkowałem umysł. Zrezygnowałem z
telewizora, okazał się zupełnie zbędny. Nie potrzebowałem go. Zrozumiałem, że
czasu mam tak mało, że muszę go spędzać wartościowo. Godzina treningu była
więcej warta niż 4 przed odbiornikiem. Trochę się bałem tego jak sobie poradzę
z dziećmi. Wiadomo – jak trzeba coś zrobić – najłatwiej jest posadzić dzieciaka
przed Mini-mini i zająć się swoimi sprawami. Na starszym synu przez 2 lata ta
metoda się sprawdzała. Mały siedział jak zahipnotyzowany, a ja miałem „spokój”.
Takie rozwiązanie wydawało się proste. Na pewno było bardzo wygodne. Ale kiedy
zacząłem biegać, musiałem codziennie wygospodarować przynajmniej godzinę na
trening, poprzestawiać pod to inne aktywności – czasu zaczęło brakować. Zauważyłem
jak telewizor przeszkadza w tym, żeby być razem. Powoli zacząłem się dostrzegać
to co najważniejsze. I skupiać się na tym. Z grona znajomych część osób zaczęła
się wykruszać. Pojawiali się inni. Niektórzy tylko na chwilę. Zacząłem szanować
mój czas i spędzać go z ludźmi, którzy byli ważni, a nie tylko fajni. Znowu bałagan
zastąpiłem porządkiem.
W najtrudniejszym momencie bieganie dało mi życie. Wyrywało
z czarnej rozpaczy rodzica, którego dziecko miało wypadek. Bieganie zmuszało do
walki – również o siebie. Przez cały czas spędzony przy łóżkach (a właściwie
pod łóżkami) w dziecięcych szpitalach
miałem siłę maratończyka. Byłem gotowy na długi dystans. Nie szafowałem siłami „na
pierwszych kilometrach”, wiedziałem, że przed nami bardzo długi wysiłek. Miałem
to już przepracowane i uporządkowane. Wiedziałem na czym się skupić żebyśmy
przetrwali.
W świecie pełno płytkich afirmacji, które mówią, że
wystarczy chcieć by coś mieć/coś osiągnąć. Ale to fałsz. Może co najwyżej pół
prawdy. To, żebyśmy czegoś chcieli jest zaledwie warunkiem koniecznym, ale nie
dostatecznym. Drugi warunek konieczny, to wytrwałe i ukierunkowane dążenie do
tego o czym marzymy. Bieganie nauczyło mnie odróżniać prawdy od fałszu. Na rozmowie
o pracę – ściemnisz, na randce – ściemnisz, na egzaminie – ściągniesz. Ale na
maratonie nie ściemnisz, ani nie ściągniesz. Osiągniesz tylko tyle na ile Cię
stać. Cholernie mocne doświadczenie w świecie pełnym haseł, frazesów i sloganów
reklamowych. Prosta prawda.
A więc co mi dało bieganie? Jednym zdaniem? Uporządkowało mi
życie. W bardzo wielu aspektach. Zresztą ciągle porządkuje obszary, co do
których bym nawet nie podejrzewał, że mają jakąkolwiek styczność z bieganiem. I
choć ciągle wchodzę w jakieś ślepe uliczki, to coraz lepiej wiem dokąd idę i
jak tam chcę dojść. Żyję w zgodzie ze sobą samym. Kolejne klocki wsuwam na
właściwe miejsce.