Luty 2008. Zimowy Bieg 3 Jezior w Trzemesznie. |
5:00 Punkt wyjścia
23 września 2007 roku wydawało mi się, że dokonałem
największego sportowego osiągnięcia w moim życiu – pokonałem (bo nie
przebiegłem) swój pierwszy maraton – 29. Flora Maraton Warszawski. Poobcierany,
obolały, wyczerpany, czułem się jak bokser po nokaucie. Czas 5:00:00 netto.
Dałem z siebie wszystko. Kiedy opadła euforia – pojawiło się pytanie – jak to
jest, że inni pobiegli ten dystans szybciej, a przybiegli mniej zmęczeni? Że
mogli się cieszyć, podczas gdy ja walczyłem o przetrwanie?
4:30 Podporządkowanie
Podejmuję decyzję – niech ktoś mądrzejszy ustawi mi trening.
Rozpisze, poprowadzi. Ja będę realizować te założenia krok po kroku. W pełni
zdając się na wiedzę drugiej strony – podporządkuję się, zagryzę zęby, odstąpię
od własnych pomysłów. Może uda się dzięki temu pobiec na wiosnę maraton w 4:30?
Może uda się pobiec 10km poniżej 50 minut (dotychczasowy rekord 55:08)?
W internecie poznaję Bogusia, który podejmuje się tego
nierealnego zdawałoby się zadania – urwać pół godziny w kolejnym maratonie.
Zaczyna się wspólna praca. Jesienna szaruga za oknem nie zachęca do biegania,
ale plan, zewnętrzny trener – trzyma dyscyplinę. Trenując dla samego siebie –
odpuściłbym wiele razy, wiedząc, że ktoś poświęcił mi swój czas – nie mogę go zawieść
moim lenistwem. Zmieniam nieco dietę, uczę się podstaw. Skipy biegałem ostatnio
w szkole podstawowej. Teraz poznaję dodatkowo co to są tempówki, OWB…
Nastawiam się na spokojną realizację założeń treningowych. Wierzę, że efekt przyjdzie.
Nastawiam się na spokojną realizację założeń treningowych. Wierzę, że efekt przyjdzie.
4:00 Kształtowanie
Jesienna plucha, zima, śnieg, śnieg z deszczem. A ja tłukę
skipy, przebieżki i kilometraż. Czasem muszę wyjść na trening po 22.00, czasem
muszę wstać o 5:40. Regularne treningi godzę z pracą, ale spora część opieki
nad dziećmi spada na żonę. Tydzień planuję pod kątem rozmieszczenia treningów. Szczęśliwie
omijają mnie kontuzje. Uczę się pracy nad sobą. Czasem trudniej niż biegać
szybko jest zwolnić do założonego tętna. Czasem chciałoby się pobiec, wyrwać do
przodu…
Motywuję się małymi kroczkami. Robię wszystko według planu.
Objętość treningu zwiększa się do ok. 70km tygodniowo. Pojawiają się małe
sukcesy – 46.30 na 10km. 1:12 na 15km. Wyniki, o których na jesieni bym nawet
nie śnił. Powoli czuję, że realne staje się złamanie 4 godzin w wiosennym maratonie.
Wiem, że nie jestem wyjątkowym talentem, ale nadrabiam regularną pracą. Przez
całe pół roku opuszczam tylko 2 treningi. O ten sylwestrowy mam żal do samego
siebie – odpuściłem. W lutym oszczędzam bolące kolano.
Zbieram piękne momenty – księżyc nad stawami, mgła na
białostockiej wsi, pierwsze odgłosy i zapachy wiosny. To one dają nadzieję w
codziennym znoju, gdy czasem pot zamarza mi na twarzy.
Poprawiam 15km na 1:09, 10km na 43:55. Półmaraton Warszawski
biegnę w 1:38:26. Czuję się mocny psychicznie, jestem w życiowej formie
fizycznej. W wieku 33 lat ważę najmniej od wczesnych czasów licealnych.
Odmłodniałem kilka lat.
3:45 Szlifowanie
Pewnego dnia okazuje się, że już jest wiosna. Nagle na
porannym treningu słyszę ptaki, których dawno nie słyszałem, zauważam, że
drzewa nie są już takie łyse. Czterystumetrówki na krakowskich Błoniach
wychodzą dobrze. Zgodnie z założeniami. Zaczyna się wielkie odliczanie i
planowanie samego startu. Diabeł tkwi w szczegółach. Jak się ubrać, jak się
przygotować. Tygodniowo biegam po 70-80 kilometrów . W
sumie przebiegłem ich ponad 1600 przez 6 miesięcy. Jestem gotowy na dobry
wynik.
3.39 Start
Na sprawdzian wybrałem Vienna City Maraton. Melduję się na
starcie ok. godziny przed startem. Udało mi się zdobyć miejsce w dobrej strefie
startowej. Rozgrzewka, rozciaganie. Poranek jest bardzo rześki, ale dzień
zapowiada się ciepły. Kiedy na starcie słyszę walca „Nad pięknym modrym
Dunajem” wiem już, że startujemy za moment. W tłumie kilkunastu tysięcy biegaczy
(równocześnie jest półmaraton i sztafeta maratońska) ruszam na Reichsbruke.
Dalej uliczki parku przy Praterze i wbiegamy na Ring. Pierwsze kilometry w
tempie ok. 4:55. Zaczyna być bardzo ciepło. Na każdym punkcie łapię izotonik i
wodę. Pilnuję tempa. Na 14-ym kilometrze zauważam żonę i synów – kibicują mi w
tym upale. Łzy napływają do oczu. Przejechali ze mną ponad 700km żeby zobaczyć
na co tata pracował przez ostatnie pół roku. Będą jeszcze na 42-im, ale wtedy
już nie będę w stanie ich zauważyć skupiony na ostatniej walce ze słabościami. Tymczasem
wspinamy się powoli pod Schonbrunn, niewidoczne z pozoru nachylenie odbija się
jednak na tempie. Żeby utrzymać właściwą prędkość trzeba mocniej pracować.
Kilometry mijają nawet, boli przeciążone udo, upał daje się we znaki. Ale
walczę, trzymam się. Odżywki dodają nieco energii. Ale najwięcej daje
świadomość dobrego przygotowania. Przypominam sobie te wszystkie śniegi, błota,
piaski przez które biegałem w okresie przygotowawczym. Te interwały, ćwiczenia,
całe poświęcenie, które pozwoliło mi stanąć dziś na starcie. Stanąć z
podniesioną przyłbicą. Śmiało spojrzeć na królewski dystans.
Za słupkiem „34” nagle coś się zacina. Wiem, że nie mam
szans na wymarzone 3:30, bieg przechodzi w szybszy chód. 2 minuty i dalej
biegnę, i tak kilka razy. Za 40 kilometrem widzę, że i o 3:40 będę musiał
powalczyć. Spinam się w sobie. Ostatnie 2 kilometry biegnę
znowu w tempie ok. 5 min/km. Widzę wąski szpaler kibiców, nie rozpoznaję
twarzy. Słyszę zgiełk, znowu mijam biegaczy. Heroicznym zrywem wbiegam na
HeldenPlatz, mam jeszcze siłę na ostry finisz. Wpadam na metę 3:39:54. W
stosunku do pierwszego maratou urwałem ponad 80 minut.
maj 2008
maj 2008