(c) TVN24 |
W bloku naprzeciw światło paliło się tylko w jednym oknie.
Lud pracujący stolicy spał jeszcze pod ciepłymi kołdrami. Nad ranem przychodzi zawsze
najlepszy sen. Wreszcie głęboki i regenerujący. Mój budzik miał zadzwonić za
chwilę. 5:40 zbliżała się nieuchronnie, ale ja się przebudziłem. Na dworze było
ciemno i lało jak z cebra. W grudniu powinienem był się spodziewać śniegu, ale padał
deszcz. Pewnie, chciałem jeszcze chwilę poleżeć. Złapać jeszcze godzinę tego dobrego
snu. Ale wstałem. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że nie pamięta się tych
wszystkich dni, podczas których śpimy godzinę za długo. Wypiłem kawę, zjadłem
pół banana, spakowałem plecak i ubrany stanąłem w drzwiach.
Z altanki śmietnika wystawała wyciągnięta na wprost moja lewa
ręka. Łapałem satelity i odwlekałem moment, w którym będę cały mokry.
Wiedziałem, że musi nastąpić, ale chciałem jeszcze chwilę wierzyć, że ta ulewa
zaraz przejdzie. A nie był to ciepły letni deszczyk… To był typ jesiennego skurwysyna, który lodowatym prysznicem odbiera
chęci i radość z biegania. Ten typ, który każdą przenikliwie zimną kroplą
próbuje Ci udowodnić, że musisz być idiotą, żeby wyjść na taką pogodę. „Satelity
znalezione”…
Na drugim kilometrze dygotałem. Ciało jeszcze nie zdążyło
się rozgrzać, kierowcy chlapali lodowatym błotem, a ja starałem się jeszcze
omijać kałuże. Stopy miałem jeszcze w miarę suche. Wiedziałem, że prędzej czy
później nastąpi ten moment, w którym każdy krok będzie chlupotem. Chciałem odwlec
tę chwilę.
Nie było pięknie. Nie było śpiewu skowronków, wschód słońca
też się schował za grafitowymi chmurami. O tym, że zaczął się dzień świadczyły
tylko gasnące latarnie i wzmożony ruch na drogach. Piesi zapadali się w wiatach
przystankowych, nieliczni walczyli z wywróconymi na drugą stronę parasolami.
Byłem nigdzie. Daleko od domu, daleko od pracy. Marzyłem o ciepłej herbacie, ale
przed 7:00 w Warszawie wszystko jest jeszcze zamknięte. Poza sklepami „Alkohol
24h”. Deszcz nie przestawał padać. Buty przy każdym kroku tryskały małymi
fontannami. Przede mną było jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut.
Za zakrętem postawił mnie do pionu wmordewind. Smagał twarz
igiełkami. W każdej kropli była maleńka zapowiedź zimy. Mrużyłem oczy i biegłem.
Bo to był jeden z TYCH treningów. Nie tempo, nie objętość, nie technika… Czysta
wola walki. Pokonywanie lenistwa, zniechęcenia i wygodnictwa. Naprawdę nic
strasznego by się nie stało, gdybym odpuścił tego dnia. Ale dni, w których odpuściliśmy
nie pamiętamy.
To był jeden z TYCH treningów, które sobie grzecznie opakuję
w sreberko. Schowam do lodówki i będę trzymał na specjalne okazje. Na 40-ty
kilometr maratonu. Na 65-ty kilometr ultra. Zabiorę go ze sobą i odpakuję w
odpowiednim momencie. Powiem sobie: „Nie po to wstawałeś przez całą jesień i
zimę o 5:40, żeby teraz odpuszczać! Po to robiłeś te mniej fajne treningi, żeby
teraz, w chwili słabości, móc powiedzieć sobie – najgorsze już za mną, teraz
nikt mnie zatrzyma.”